Autor: Tomasz W. Deptuch

Tekst jest głosem polemicznym w dyskusji o geopolityce i jej miejscu w dyskursie naukowym przetaczającej się od kilku tygodni przez polskie media i socialmedia.  

Pisząc swój ostatni tekst „O istocie geopolityki”, miałem nadzieję na zakończenie dyskusji wokół tego zagadnienia, jednak ta – wbrew zdrowemu rozsądkowi – trwa dalej.

Gdy otrzymałem nową polemikę Michała Lubiny, „Czy geopolitycy są troglodytami, czyli geopolityka jako gender”, od razu pomyślałem, że trzeba odpowiedzieć, że może pisząc „O istocie geopolityki” nie dość przejrzyście argumentowałem, zbyt mało przytoczyłem przykładów z literatury, że trzeba się bardziej postarać, by zostać zrozumianym. Zacząłem taką, jeszcze bardziej merytoryczną polemikę pisać, zagłębiając się w literaturę i bardzo owocne rozmowy (to dla mnie niewątpliwie wartość dodana całego zamieszania).

Przeczytałem jednak tekst opublikowany na Pulsie Azji, jeszcze parę razy, szukając punktów zaczepienia do kontrargumentacji. Przestudiowałem także „Geopolemikę” dr Fyderka, na którą Lubina się powołuje i nadal nie bardzo wiedziałem, o czym jeszcze napisać, żeby trafić do adwersarzy. Olśnienie przyszło wraz z lekturą opublikowanego w dziale opinii Onet.pl najnowszego tekstu Witolda Jurasza „Geopolityka czyli przekaz rodem z Kremla?”. Autor nie pierwszy już raz – choć po raz pierwszy tak agresywnie – atakuje geopolitykę. Najwyraźniej uznał, że jest już wystarczająco osaczona, by wkroczyć na scenę i triumfalnie, a jednocześnie bezpiecznie, zadać jej decydujący cios.

Dotarło do mnie, że nie o ciężar gatunkowy argumentów, ani rzeczową dyskusję, ani o przekonanie interlokutorów tu chodzi. Celem bowiem jest wyłącznie odzyskanie uwagi opinii publicznej, którą krytycy najwyraźniej tracą. Słaba to motywacja, ale przecież nie taka rzadka.

Pomijając niepoważne zaczepki w mediach społecznościowych, grono adwersarzy geopolityki zasilają poważni – sądząc po dotychczasowym dorobku – naukowcy i dziennikarze, niektórzy uważający się nawet za analityków. Na potrzeby tej debaty uciekają się jednak do retoryki tabloidowej. Potrafią utyskiwać, na nie dość – w ich oczach – naukowy charakter geopolityki, jednocześnie łamiąc elementarne zasady naukowego dyskursu.

Nie chcąc się powtarzać, wymienię tylko krótko: jest to tworzenie nieprawdziwego obrazu geopolityki, powoływanie się na twierdzenia geopolityków bez przytoczenia źródła, czy choćby nazwiska cytowanego(?) autora, czy stosowanie czysto manipulacyjnych chwytów retorycznych. Na szczególne podkreślenie zasługują, początkowo nieśmiałe i rzucane gdzieś półgębkiem, a w wykonaniu redaktora Jurasza wypowiedziane już otwartym tekstem, zarzuty związku geopolityki z Kremlem.

Desperacja antygeopolityków musi być zaiste ogromna, skoro wytaczają tę atomową – w polskiej rzeczywistości – broń. Co ciekawe, swe zarzuty kierują przeciwko geopolityce i geopolitykom jako całości, jakby byli jednomyślną, jednorodną masą. Nie dyskutują z konkretnymi koncepcjami, czy wymienionym z nazwiska przedstawicielami polskiej geopolityki. Nawet się im nie dziwię, bo otwarta rozmowa o konkretach natychmiast obnażyłaby miałkość tych publicystycznych twierdzeń.

Obraz Europy przed Wielką Wojną oczami Brytyjskiego satyryka

By uzmysłowić czytelnikom, a może też samemu autorowi, jak daleko posunął się w manipulacjach, przytoczę krótki fragment z pierwszej strony tekstu. Lubina pisze więc:

Po pierwsze, to, że coś się wykłada i bada na uniwersytetach to jeszcze nie znaczy, że jest to nauka. Skoro bada się komunizm czy faszyzm, to można i geopolitykę”.

Samo ustawienie geopolityki w jednym szeregu z penalizowanymi w Polsce totalitaryzmami jest tu zamierzone – zawsze trochę błota się przyklei. Ponadto porównanie geopolityki do ideologii ma umniejszyć jej wartość jako nauki. Wreszcie, autor zręcznie rozmywa zasadniczą różnicę między zagadnieniami badanymi, a wykładanymi. O ile bowiem faszyzm i komunizm mogą być przedmiotem badań, to – w odróżnieniu od geopolityki – nigdzie w wolnym świecie nie są one wykładane, szczęśliwie nie można uzyskać stopnia naukowego w takiej dziedzinie, jak również nie istnieją katedry owych ideologii

Dr Lubina w swej ostatniej opinii przyznaje się do – znów manipulacyjnego – przeniesienia opinii panującej w jego środowisku studiów regionalnych na całe środowisko naukowe. Cóż, w istocie specjaliści od „area studies” mogą zachować, a nawet pielęgnować swoje poczucie wyższości względem geopolityki w niezliczonych dysputach, czy anegdotach o profesorach – nie dość, że znanych, to jeszcze brytyjskich – którzy swymi kąśliwymi uwagami na temat geopolityków powodują, że interlokutor chciałby zapaść się pod ziemię. Takie opowieści bowiem więcej mówią o kompleksach przybysza z dalekiej Europy Wschodniej, niż o stosunku środowisk naukowych do geopolityki. Na przyszłość, zamiast zapadania się pod ziemię, proponuję poćwiczyć cięte riposty – mają większą wartość w oczach znanych brytyjskich profesorów niż rumieniec wstydu.

Dyskurs, który prowadzi autor, jest absolutnie wsobny – tworzy własny obraz geopolityki, który następnie sam atakuje, powołując się na własne argumenty z wcześniejszych publikacji i przyjmując je za pewnik. Konstrukcja tyleż wygodna, co jałowa, chyba że celem jest poprawa samopoczucia i zyskanie laurów „obrońcy prawdziwej nauki” we własnym, wąskim środowisku.

Ten cel udało mu się uzyskać prowokując jednego z czołowych przedstawicieli polskiej geopolityki akademickiej, dr. Sykulskiego, do udziału w debacie pt. „Za czy przeciwko geopolityce”. Mimo pozorów naukowego charakteru jest to bowiem debata publicystyczna, żeby nie powiedzieć ideologiczna. Do tego dawno rozstrzygnięta. Równie dobrze botanik mógłby zasiąść z chirurgiem do debaty na temat „Za czy przeciwko chirurgii”. Mógłby długo perorować o tym jak nieokrzesany, pozbawiony taktu i nie dość naukowy jest chirurg, ale i tak wiadomo, że operować trzeba.

Pointa Lubiny o wyższości Sun Zi i Machiavellego nad Mackinderem i Spykmanem jest niczym rozprawa o wyższości Beatlesów nad Rolling Stonesami – obalić się jej nie da, udowodnić też nie.

Kto czytał „Sztukę Wojenną”, ten wie, że Sun Zi miał fantastyczne wyczucie geopolityczne, a wśród pięciu zasad prowadzenia zwycięskiej wojny uwzględniał umiejętne wykorzystanie przestrzeni i czasu.

Kto zaś ma w domowej bibliotece „Księcia”, niech sięgnie do rozdziału XXIV, by sobie przypomnieć że „powszechna to wada ludzi nie pamiętać o burzy, gdy morze spokojne” (Francisowi Fukuyamie najwyraźniej to umknęło, gdy pisał „Koniec historii”).

Wszystkie geopolityczne uwarunkowania morza Bałtyckiego widoczne jak na dłoni na jednym zdjęciu satelitarnym wykonanym przez NASA.

Jeszcze kilkanaście, a nawet kilka lat temu łatwo było ulec dziecięcej pokusie zamknięcia oczu i udawania, że pewne rzeczy nie mają miejsca, że geopolityka to dawno skompromitowany wymysł kilku panów sprzed ponad wieku. Teraz już widać, że geopolityka nas dogania. Życie w błogiej nieświadomości jej prawideł nigdy nie uchroniło nas przed katastrofą, a obecnie jest na rękę jedynie naszym przeciwnikom.

Na koniec chciałbym wrócić do pana Jurasza i jego retorycznego pytania, czy geopolityka jest przekazem rodem z Kremla. Jeżeli pisał to jako dziennikarz, to chciałbym przypomnieć, że w zamierzchłych czasach rzetelnego dziennikarstwa, taki tytuł nie mógłby się ukazać w żadnej poważnej gazecie, a zgodnie z prawem nagłówków Beterridge’a, na tak postawione w tytule pytanie można odpowiedzieć krótko – nie.

Jeżeli natomiast pan Jurasz pyta jako analityk, za jakiego się uważa, to przypomnę tylko, że dopiero co przewidywał zwycięstwo, no ewentualnie minimalną przegraną pana Jakiego w Warszawie – już po wyborach tłumaczył, że zwiodły go wyniki badań opinii publicznej. Co więc go zwiodło tym razem, nie mam pojęcia. Gdyby chciał podjąć poważną polemikę w tej kwestii, musiałby się odnieść do poważnego dorobku intelektualnego polskiej geopolityki, choćby wydanego przed miesiącem ‘opus magnum’ Jacka Bartosiaka „Rzeczpospolita między lądem i morzem. O wojnie i pokoju”. Nie dziwię się, że tego nie zrobił, gdyż tam nawet cienia kremlowskiego przekazu by nie znalazł.

Paradoksem wartym zastanowienia jest fakt, że to władze komunistyczne, powolne sowieckim instrukcjom, dbały o to, żeby geopolityka w Polsce nie zaistniała. Gdyby adwersarze, stawiając ją na równi z marksizmem i komunizmem, posądzając o kremlowski przekaz, mieli rację, powinna była – w słusznie minionych czasach PRL – rozkwitać. Tymczasem przyklejono jej łatkę burżuazyjnej nauki i unicestwiono. Dlaczego Związkowi Sowieckiemu tak zależało na wyeliminowaniu w Polsce myślenia geopolitycznego, podczas gdy w Moskwie było rozwijane i pielęgnowane?

Rzecz w tym, że znajomość geopolityki, świadomość własnych atutów i słabości jest fundamentem samodzielnego myślenia i dbania o swoje interesy każdego kraju. Fakt, że w czasie II Wojny Światowej, Niemcy i Związek Sowiecki doprowadziły nasz kraj do ruiny, kierując się swoimi geopolitycznymi interesami, nie znaczy, że mamy o geopolityce na zawsze zapomnieć. Byłby to jakiś polityczny pseudopacyfizm. Odczuliśmy to boleśnie właśnie w 1939 roku, prowadząc politykę od geopolityki oderwaną i nie dostrzegając, że Anglia i Francja zawierają z Polską jedynie taktyczny sojusz, zabezpieczający ich geopolityczne interesy – nie nasze. Co więcej – skonfiskowano wtedy cały nakład przedstawiającej rzeczywistą sytuację Polski i przewidującej czekający ją dramat książki Władysława Studnickiego „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej”.

Warto jeszcze przypomnieć, że najeźdźcy prowadzili swoje wojska zgodnie z zasadami strategii wojskowej, używali przy tym czołgów i samolotów – czy one również są skażone totalitarną ideologią? Powinniśmy się ich pozbyć? Zamknąć szkoły oficerskie? Niczego bardziej nie pragnie obecnie Kreml, niż realizacji w Polsce takiego właśnie, absurdalnego myślenia.

Tekst ukaże się również w październikowym numerze magazynu „Układ Sił”.

Odniesienia: