We wtorek, 4 sierpnia w bejruckim porcie doszło do potężnej eksplozji, która całkowicie zdewastowała największy port morski Libanu i w ten czy inny sposób dotknęła połowę miasta. Straty szacowane co na co najmniej 5 mld dolarów. Wstępnie jako przyczynę wybuchu podaje się ok. 2.7500 ton azotanu amonu składowanego w porcie od 2013 r. O ile wybuch w Bejrucie jest tragedią, której nikt nie kwestionuje, to jak na dłoni pokazuje ona dużo głębsze problemy, które trawią Liban od środka.

Libańskie okno na świat

Libańska gospodarka jest uzależniona od importu. Szacuje się, że aż ok. 60% towarów trafiających na krajowy rynek jest importowana przez porty morskie. Port w Bejrucie był największym portem w kraju, a rocznie przechodziło przez niego nawet 1 mln kontenerów. Dla porównania, przez drugi największy port kraju, mieszczący się w Trypolisie, przechodzi tylko ok. 400 tys. kontenerów. Zastąpienie importu drogą morską przez transport lądem nie wchodzi natomiast w grę. Liban graniczy bowiem z dwoma sąsiadami: Izraelem (z którym nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych) oraz Syrią, która teoretycznie posiada wolne moce przerobowe w swoich portach, lecz transport towarów przez jest niemożliwy ze względu na amerykańskie sankcje.

Sytuacja jest tym cięższa, że dużą część importu stanowi żywność. Wyłączenie portu w Bejrucie z działania, może doprowadzić nawet do klęski głodu. Część dostaw będzie można realizować za pomocą korytarza lotniczego, lecz dopiero czas pokaże w jakim stopniu będzie mogło to zaspokoić potrzeby Libanu.

Zadłużony jak Libańczyk

Niegdyś nazywany „Szwajcarią Bliskiego Wschodu”, Liban jest obecnie na skraju bankructwa. Dług publiczny szacuje się na ok. 170% PKB, czyli 90 mld dolarów. Tymczasem sytuacja społeczna w kraju jest nie do wytrzymania. Kryzys gospodarczy jaki wybuchł w Libanie w zeszłym roku, w połączeniu z brakiem reform i zagranicznej pomocy (od której kraj uzależniony jest od lat), stały się wybuchową mieszanką. Bezrobocie przekracza obecnie 30%, inflacja 50%, ceny żywności podwoiły się, a do końca roku ok. 60% społeczeństwa może żyć poniżej granicy ubóstwa.

Jedyną opcją dla Libanu jest skorzystanie z międzynarodowej pomocy. Już w 2018 r. podczas konferencji paryskiej Libanowi obiecano 11 mld dolarów – w zamian za przeprowadzenie reform gospodarczych. Reformy te jednak nigdy nie nastąpiły, a zatem pieniądze także nie trafił do Bejrutu. Gdy na przełomie 2019 i 2020 r. doszło do ostrych protestów, które ostatecznie zakończyły się upadkiem rządu Saada Haririego, nowy premier, Hassan Diab obiecał osiągnięcie porozumienia z Międzynarodowym Funduszem Walutowym (MFW) i wyprowadzenie kraju na prostą. Wkrótce minie jednak pół roku od czasu objęcia rządów przez Diaba, a pomoc z MFW nie tylko nie nadeszła, lecz wywołała jeszcze polityczny spór między premierem a parlamentem i bankiem centralnym.

Bank centralny mówi „nie”

Zgodnie bowiem z wyliczeniami rządu, z którymi zgadza się MFW, dług kraju wynosi 90 mld dolarów. I właśnie tę kwotę długu premier Diab chciałby zrestrukturyzować (a w zasadzie po prostu jej nie zapłacić). Tymczasem bank centralny twierdzi, że faktyczna kwota długu jest mniejsza o połowę. Skąd tak duże różnice w obliczeniach?

Od 1993 r. na czele libańskiego banku centralnego stoi Riad Salamé, który skonstruował w libańskim sektorze bankowym coś co nie tylko przypomina piramidę finansową, lecz po prostu nią jest. Bank centralny przez lata zachęcał krajowe banki do pożyczania – za pośrednictwem banku centralnego – pieniędzy rządowi, który potrzebował twardej waluty na pokrycie deficytu handlowego. Na papierze wszystko wyglądało dobrze, a banki zarabiały na tym procederze krocie. Do momentu gdy okazało się, że państwo jest niewypłacalne.

Obecnie szacuje się, że spośród 90 mld $ libańskiego długu wierzycielem co do aż 69 mld $ są libańskie banki. Gdyby libański rząd ogłosił teraz bankructwo, banki nigdy nie odzyskałyby tych pieniędzy, sam bank centralny byłby stratny na 49 mld $. Dlatego tez Salamé nie zgadza się na obecny plan naprawczy MFW i żąda od premiera, aby ten nadal spłacał długi kraju. Jednocześnie Salamé proponuje inne wyjście z sytuacji – ustalenie długu na niższym poziomie (ok. 45-50 mld $), co miałoby uratować sektor bankowy przed ogromnymi stratami. Na to nie chce się zgodzić jednak MFW, który twierdzi że niedoszacowanie długu doprowadzi tylko do odłożenia w czasie pęknięcia libańskiej bańki spekulacyjnej.

Sojusznikiem banku centralnego w sporze z rządem stał się parlament, który z jednej strony popiera negocjacje z MFW, a jednocześnie twierdzi, że to bank centralny (a nie rząd) dobrze wyliczył wielkość libańskiego długu. Dlaczego parlament stanął po stronie banku centralnego? Okazuje się bowiem, że aż ok. 43% aktywów libańskich banków należy do polityków lub ich rodzin. Na planie premiera Diaba i MFW straciliby zatem nie tylko bankierzy, ale także – a może i przede wszystkim – przedstawiciele dotychczasowej elity politycznej, którzy rządzą Libanem od lat jak państwem na wskroś feudalnym (niektóre rody libańskie np. ten Dżumblattów mają zresztą dłuższą historię niż samo libańskie państwo).

Przyparci do muru

O ile przyjęcie planu MFW mogłoby uratować libańską gospodarkę, to jednocześnie mogłoby zachwiać obecnym konstruktem społecznym, na to natomiast libańska elita polityczna nie chce się zgodzić. Wybuch w bejruckim porcie i zniszczenia jakie wywołał zdają się jednak przypierać libańskich polityków do muru. Dobrze zmaterializowało się to już podczas lipcowej wizyty w Libanie szefa francuskiego MSZ-u Le Drian’a, który mówił wtedy: „Pomóżcie nam sobie pomóc” oraz być może jeszcze mocniej wybrzmiało to podczas czwartkowej wizyty prezydenta Macron’a, który mówił że Liban potrzebuje nowego „politycznego paktu”.

Z drugiej strony, arogancja libańskich polityków zdaje nie mieć granic i niewykluczone, że nawet zniszczenie bejruckiego portu nie zmieni ich zdania co do negocjacji z MFW. W takiej sytuacji będą musieli zmierzyć się z gniewem libańskiej ulicy, która jednak o ile potrafi dobrze organizować się podczas protestów, to dotychczas nie udało jej się zbudować oddolnego ruchu politycznego, który mógłby zagrozić nie tyle poszczególnym rządom, co całej klasie politycznej – gdy na fali antyrządowych protestów, opozycjoniści wystawili wspólną listę wyborczą w 2018 r., uzyskali tylko 1 mandat w parlamencie (i to mimo wprowadzenia ordynacji większościowej, która miała premiować kandydatów niezależnych).

Niezależnie od tego, którą z tych dróg będzie podążał Liban (otrzyma pomoc MFW czy też nie), jedynym wygranym wydaje się być paradoksalnie Hezbollah, który pozostaje partią, która najbardziej „czuje” libańską „ulicę” i która posiada z protestującymi wiele wspólnych postulatów – chociażby zniesienie systemu konfesjonalistycznego. Hezbollah zawsze był na pierwszej linii walki z biedą i nierównościami – czy to rozdając żywność, czy w czasach pandemii wydatnie wspomagając państwową służbę zdrowia, czy teraz oferując pomoc w odbudowie Bejrutu. Tak jak protesty z przełomu 2019 i 2020 r. nie zagroziły Hezbollahowi (mimo że, podobnie jak cały establishment, był on wówczas jednym z celów ataków, chociaż raczej sporadycznych, rykoszetowych), tak i teraz gniew społeczny po wybuchu w Bejrucie wydaje się w żaden sposób nie zagrażać pozycji Hezbollahu w Libanie. Mało tego jeśli elita polityczna – pod wpływem presji „ulicy” lub wprowadzonych przez MFW środków oszczędnościowych – zacznie tracić swoje wpływy, to Hezbollah prawdopodobnie będzie pierwszym kto zagospodaruje tę lukę.

Tomasz Rydelek