BLISKOWSCHODNIEJ TELENOWELI NUKLEARNEJ CIĄG DALSZY

Miniony weekend był bardzo ciekawy dla obserwatorów irańskiego programu atomowego. W piątek zakończono pierwszy tydzień „konstruktywnych” negocjacji na temat ożywienia układu JCPOA. W sobotę, z okazji obchodów dnia technologii jądrowych, prezydent Rouhani złożył wizytę w kluczowym dla irańskiego programu atomowego ośrodku wzbogacania uranu w Natanz. Prezydent uroczyście zainaugurował rozpoczęcie pompowania gazu do zaawansowanych lokalnie produkowanych kaskad wirówek, w tym wirówek IR6, IR6s i IR4. Wizyta była transmitowana przez irańską telewizję. W relacji można było m.in. usłyszeć udzielone przez jednego z inżynierów zapewnienie, iż zeszłoroczny atak terrorystyczny na zakład nie zahamował prac rozwojowych, a kraj jest coraz lepiej przygotowany do obrony. W niedzielę w ośrodku nastąpiła silna eksplozja. Rzecznik Irańskiej Organizacji Energii Atomowej (IOEA) B. Kamalvandi kilka godzin później ogłosił, że w wyniku incydentu nie było ofiar śmiertelnych ani zanieczyszczenia środowiska. Z początkowego zamętu informacyjnego jeszcze tego samego dnia wyłoniła się oficjalna wersja przyczyn eksplozji. Tradycyjnie stał się nią izraelski sabotaż. Zdaniem Iranu Mossad spowodował awarię sieci elektrycznej, która z kolei doprowadziła do zakłóceń w pracy maszyn, wycieku gazu i będącej jego bezpośrednim następstwem eksplozji.

W poniedziałek rzecznik MSZ Iranu S. Khatibzadeh ogłosił, że wirówki, które zostały zniszczone w wyniku ataku, były maszynami IR1, czyli pierwszej generacji, które zostaną teraz zastąpione bardziej zaawansowanymi wersjami. Jego oświadczenie wzbudza jednak wątpliwości. We wtorek Iran ogłosił, że w odpowiedzi na atak zwiększy wzbogacanie uranu do 60 %, czyli do najwyższego poziomu w historii. Prezydent Rouhani podsumował decyzję Iranu krasomówczym komentarzem skierowanym do nienazwanego wroga: „Myślałeś, że sprawisz, że do negocjacji pójdziemy z pustymi rękami. Pójdziemy do nich z jeszcze pełniejszymi rękami.” M.J. Zarif, irański minister spraw zagranicznych, nazwał incydent „zemstą na narodzie irańskim za jego sukces na drodze do zniesienia międzynarodowych sankcji.” Tradycyjnie już w takiej sytuacji obiecał „zemstę na syjonistach.” A.A. Salehi, szef IOEA, również połączył domniemany atak z wiedeńskimi negocjacjami mówiąc, że dokonali go ci, którzy sprzeciwiają się zniesieniu sankcji.

Izraelskie MSZ odpowiedziało na zarzuty zgodnie z kilkakrotnie przy takich okazjach przerabianym schematem – kwitując irańskie zarzuty prostą odmową komentarza. Premier Netanjahu również nie zaskoczył i wykorzystał wzrost zainteresowania mediów irańskim atomem do powtórzenia swojej mantry o wrogich zamiarach Iranu, jego planach opracowania broni atomowej oraz izraelskiej determinacji, by go przed tym powstrzymać. Izrael nie przyjął oficjalnie odpowiedzialności za atak, ale nie nałożył też żadnych ograniczeń na relacje w lokalnych mediach, z których część wyraźnie stwierdziła, że eksplozja była wynikiem operacji Mossadu.

Rzecznik organu nadzorującego ONZ ds. broni jądrowej powiedział: „Jesteśmy świadomi doniesień medialnych. Na tym etapie nie mamy komentarza”. Stany Zjednoczone stwierdziły, że „nie były w żaden sposób zaangażowane” w incydent w Natanz.

Incydent zdarzył się w dość niefortunnym politycznie czasie. W Iranie trwa gorąca dyskusja, na temat tego, czy powinien w ogóle myśleć o powrocie do JCPOA, czy raczej trwać przy ekonomii oporu. Kwestia ta wzbudza spore emocje, gdyż jest istotną częścią składową irańskiej racji stanu na najbliższe kilka lat. Uznaje się też ten temat za część nieformalnej kampanii wyborczej przed zaplanowanymi na czerwiec wyborami prezydenckimi.

Z natury rzeczy zarówno wokół irańskiego programu atomowego, ośrodka w Natanz, jak i tego, co naprawdę się tam wydarzyło 11.04, pojawia się wiele pytań bez odpowiedzi. Pierwszym pytaniem jest to, czy to faktycznie izraelski sabotaż, czy (jak zresztą pierwotnie podawały irańskie media) awaria o poważnych konsekwencjach?

Bez wątpienia Izrael dokonał przez lata wielu ataków wymierzonych w program nuklearny Iranu i jego naukowców. W ciągu ostatniej dekady miały też miejsce naloty na irańskie pozycje w Syrii oraz liczne ataki na statki i tankowce. Prócz tego agresywnie i stanowczo lobbuje na wszelkich forach dyplomatycznych przeciwko nuklearnemu Iranowi. Właściwie Izrael robi wszystko, poza otwartym atakiem kinetycznym, by spowolnić lub zniszczyć program nuklearny Iranu oraz ograniczyć jego rosnące wpływy w Syrii, Libanie i Palestynie. Natanz był już obiektem ataku. W 2010 r. wirus komputerowy Stuxnet zaatakował jednostki sterujące wirówkami, powodując wyrwanie się urządzeń spod kontroli i ich destrukcję. Był to bardzo poważny cios w irańskie ambicje, jako że wirus spowodował spadek wydajności zakładu aż o 30% w ciągu roku. Eksperci zgodnie przypisują atak USA i Izraelowi. Kolejny atak wymierzony w Natanz miał miejsce w lipcu ubiegłego roku. Eksplozja zniszczyła wtedy zaawansowany zakład montażu wirówek.

Prócz tego w ciągu ostatniej dekady doszło do serii zabójstw wymierzonych w irańskich naukowców zajmujących się energią jądrową. Najgłośniejszym z nich był przypadek M. Fakhrizadeha, uznawanego za głównego naukowca i lidera programu atomowego, zabitego w listopadzie 2020 r.

Zarówno liczne akty sabotażu, jak i udział Izraela w tychże, są niezaprzeczalne. Mając jednak na względzie fakt, że z racji sankcji Iran jest zmuszony samodzielnie opracowywać technologie i maszyny stosowane przy wzbogacaniu uranu, a zniszczona w niedzielę część ośrodka została uruchomiona kilkanaście godzin wcześniej, należy brać też pod uwagę opcję zwykłej usterki technicznej. Z niezrozumiałych względów nie jest to jednak brane pod uwagę przez większość komentatorów, być może dlatego, że nie brzmi to tak sensacyjnie jak sabotaż i jest mniej nośne medialnie. Za teorią wypadku przemawia kilka przesłanek. Przede wszystkim sabotaż dzień po wizycie prezydenta byłby szczególnie trudny do przeprowadzenia z powodu zaostrzonych procedur bezpieczeństwa. Prócz tego sabotaż, czy też według nomenklatury irańskiej „terroryzm nuklearny”, stawia Iran w roli strony pokrzywdzonej i wzmacnia jego pozycję negocjacyjną. Z kolei z punktu widzenia programu atomowego jako całości, zniszczenia w Natanz są prawdopodobnie mało znaczące i chociaż ich negatywny wpływ jest niewątpliwy, to zysk dla domniemanego agresora jest niewielki. Trudno też obronić tezę, że autor ataku liczył, że tego typu incydent (ani największy, ani najbardziej dotkliwy, ani wyjątkowy) storpeduje rozmowy i sprowokuje Iran do odejścia od stołu. Incydent zbiegł się w czasie z wizytą sekretarza obrony USA L. Austina w Izraelu, który podkreślił „trwałe i żelazne” zaangażowanie USA w utrzymanie strategicznej przewagi Izraela na Bliskim Wschodzie. Trudno sądzić, że Tel-Aviv zdecydowałby się na świadomy afront wobec administracji J. Bidena. Wreszcie last but not least tłumaczenie eksplozji wrogim sabotażem brzmi w uszach opinii publicznej lepiej, niż niekompetencja inżynierów, która byłaby zaprzeczeniem jednego z głównych wątków irańskiej polityki informacyjnej, tj. samowystarczalności technologicznej.

Przyjmując jednak za prawdziwą wersję o izraelskim ataku należy zadać sobie pytanie o jego konsekwencje. Jak dotąd na podobne wydarzenia Iran reagował głównie wzmacniając swoją antyizraelską retorykę, ale nie podejmował żadnych poważnych ataków odwetowych. Za takowe trudno uznać ataki na izraelskie statki, kończące się lekkimi uszkodzeniami jednostek. Materialnymi konsekwencjami ataków na program atomowy jest wzrost zaangażowania w tenże program. Iran po każdym „policzku” odpowiada krokiem zbliżającym program do magicznego progu uranu wzbogaconego do 90%. Tak się stało i tym razem. Do tego Iran będzie kontynuował wsparcie dla swoich wojen proxy w Jemenie, Syrii i Palestynie. Trudno ocenić, czy wczorajszy atak na izraelski statek na wodach Zatoki Perskiej oraz dzisiejszy atak Hutich na instalacje Aramco są powiązane z incydentem w Natanz. Wątpliwe jest, żeby odpowiedź nastąpiła tak szybko, jednak należy się spodziewać zwiększenia częstotliwości tego typu zdarzeń. Iran dysponuje znacznym zapasem tzw. cierpliwości strategicznej i nie zaryzykuje eskalacji prowadzącej do otwartej wojny, którą, wysokim kosztem, ale przegra.

Osobną kwestią jest pytanie, jak domniemany sabotaż wpłynie na negocjacje w sprawie ożywienia JCPOA? Bez wątpienia jest to woda na młyn przeciwników tego układu. Jednak w określaniu kierunków irańskiej polityki pierwsze skrzypce gra rahbar, najwyższy przywódca, który podkreślił wolę Iranu do reaktywowania JCPOA, choć oczywiście na warunkach dlań akceptowalnych. Na chwilę obecną atak wzmocnił pozycję negocjacyjną Iranu i nie skłonił rahbara do zmiany opinii w temacie JCPOA. Należy jednak podkreślić, że nie jest on entuzjastą umowy i niechętnie wyraził zgodę na powrót do stołu obrad. Wątpliwym jest, żeby jeszcze przed wyborami prezydenckimi zdecydował się na zmianę stanowiska.

Ogólnie rzecz biorąc sytuacja jest wbrew pozorom stabilna, jednak bliskowschodnia równowaga sił jest bardzo krucha i trwa niebezpiecznie blisko krawędzi wymknięcia się spod kontroli. Dlatego administracja Bidena i jej partnerzy międzynarodowi muszą działać szybko, aby powstrzymać zarówno Izrael, jak i Iran od podejmowania dalszych jednostronnych działań mogących zagrozić kruchemu pokojowi w regionie.

Marcin Krzyżanowski