Strategiczna ślepota, czyli w co (nie) grają Niemcy?

Obecnie Zachód zamierza wejść na kolejny poziom intensywności dostaw uzbrojenia dla Ukrainy, czego wyrazem są plany wysłania tam nowoczesnych czołgów (a nie, jak do tej pory, postsowieckich). Francja potwierdziła zamiar przekazania lekkich kołowych czołgów AMX-10, a Wielka Brytania obiecała dostawę 14 sztuk Challengerów.

Choć w tak małych ilościach nawet wysokiej jakości maszyny nie wpłyną znacząco na wyniki pola walki w skali strategicznej, tego rodzaju dostawa ma znaczenie polityczne – może bowiem uruchomić budowanie zachodniej koalicji w tej sprawie, której sumaryczna pomoc już okaże się istotna. Polska zadeklarowała chęć przesłania kompanii Leopardów, dostarczenie niemieckich maszyn planują także Dania oraz Finlandia; na przeszkodzie stoi jednak wymagana zgoda Berlina. Podczas gdy ważne europejskie państwa idą w jednym kierunku, do tego naciskając na Niemcy, kanclerz Scholz postanowił ponownie schować głowę w piasek.

Szef obecnego rządu podczas spotkania SPD 13 stycznia odniósł się krytycznie do presji wywieranej na niego przez inne państwa, twierdząc, że wszystko załatwiane jest zbyt gorączkowo. Opowiedział także anegdotę o Polaku, który podczas joggingu w parku podziękował za dystans Niemiec wobec aktywnej postawy Warszawy. Co ciekawe, jak podaje Deutsche Welle członkowie rządu Scholza, choćby minister sprawiedliwości Marco Buschmann, są generalnie przychylni zarówno wysyłaniu czołgów przez Niemcy, jak udzieleniu zgody na taki krok partnerom z NATO. Spotkanie grupy Ramstein, 20 stycznia, pomimo nadziei nie przyniosło rozstrzygnięcia, a sprawa przekazania nowoczesnych czołgów pozostała w impasie.

Co ciekawe, kilka dni wcześniej, 17 stycznia, wicekanclerz Robert Habeck powiedział Bloombergowi w Davos, że Niemcy będą bardziej skłonni przekazać swoje maszyny, jeśli to samo uczynią Amerykanie. Potencjalnym wyjaśnieniem takiego ruchu jest strach przed eskalacją za strony Rosji, analogiczny do tego, który towarzyszył Polsce w sprawie MIGów w pierwszych tygodniach wojny. Jak twierdzi niemiecki ekspert Ulrich Speck, prawdopodobnie Olaf Scholz chce działać w całości pod przywództwem i parasolem ochronnym Stanów Zjednoczonych, ani trochę nie wychodząc przed szereg. Innym powodem tego rodzaju ucieczki do przodu może być walka o układ sił w Europie i szerzej w NATO. Gdyby Niemcy z miejsca przystały na żądania sojuszników, przyjęłyby rolę państwa, które ugięło się pod presją. Jeśli zaś to Waszyngton przystałby na propozycję Berlina i dzięki temu na Ukrainę trafiłoby znacznie więcej sprzętu, Niemcy okazałyby się de facto katalizatorem nowej fali dostaw, potwierdzając swoje kluczowe znaczenie w Europie i w NATO.

O ile przerzucenie piłeczki na stronę amerykańską można byłoby interpretować jako dobre zagranie taktyczne (niezależnie od fiaska spotkania w Ramstein), to jednak szerszy kontekst strategiczny sytuacji z Leopardami ukazuje niemiecką niekompetencję. Jest to bowiem kolejne z całej serii pasywnych zachowań, którymi cechuje się polityka Berlina wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Od początku jej trwania Berlin działa na podobnej zasadzie – rezygnuje ze zdecydowanych kroków, wykazuje się wręcz dogmatyczną powściągliwością, a wkracza do działania jako jeden z ostatnich i to pod naciskiem partnerów.

Już w pierwszych dniach konfliktu widać było niezdecydowanie odnośnie odcięcia Rosji od systemu SWIFT, na które Niemcy zgodziły się dopiero po kilku dniach pod presją sojuszników. Niemcy zyskały także złą sławę opierając się dostarczaniu Ukrainie realnych zdolności bojowych przed i jakiś czas po rozpoczęciu inwazji, a nawet blokując przekazywanie sprzętu przez chętnych do tego sojuszników. Gdy w wyniku stopniowego przełamywania tabu związanego z dostawami uzbrojenia na Ukrainę zaczął płynąć ciężki sprzęt, Berlin wciąż pozostawał w tyle względem wielu państw NATO. Tego rodzaju postawa bywa odczytywana w Polsce, w tym w środowisku geopolitycznym, jako przemyślana strategia. Nic bardziej mylnego i świadczy o tym absolutna nieracjonalność niemieckich poczynań.

Nawet jeśli bowiem władze niemieckie postrzegają wzrost dostaw dla Ukrainy jako przedłużanie niekorzystnej dla nich wojny lub boją się eskalacji, to przecież ostatecznie wysyłają Kijowowi sprzęt. Nawet jeżeli boją się strat wywołanych sankcjami, to koniec końców poparli odcięcie rosyjskich banków od SWIFT, unijne embargo naftowe i pułap cenowy na forum G7. I mimo ostrożności nie uniknęli odcięcia dostaw gazu przez Rosję oraz fizycznego uszkodzenia dwóch nitek Nord Stream. Gdyby postąpili tak od razu i jednoznacznie, ukazaliby się jako lider UE i europejskiego NATO (taką rolę zresztą tradycyjnie widzieli w nich Amerykanie, zapewne zwłaszcza po resecie dyplomatycznym kilka miesięcy wcześniej). Tymczasem wybrali najgorszą opcję, robiąc z grubsza to, co pozostałe kraje, ale mniej i później.

Zatem ostatecznie nie zachowali w praktyce zrębów neutralności, a jednocześnie stracili wiarygodność jako lider Unii Europejskiej oraz sojusznik w zakresie bezpieczeństwa. Oddali tym samym inicjatywę mniejszym gospodarkom kontynentu, czyli Wielkiej Brytanii, Francji i Polsce, które wyrosły na europejskich liderów reakcji na rosyjską agresję. Wybór opcji pośrednich w tym przypadku spowodował sumowanie się minusów, a nie plusów dwóch skrajnych rozwiązań. Myląc powściągliwość z racjonalnością, Niemcy obrały bardziej szkodliwą drogę, niż gdyby działały zdecydowanie.

Samo ich zachowanie przed wojną, a więc znaczące uzależnienie się od surowców agresywnego państwa (z drugiej strony wręcz ideologiczna niechęć do potencjalnej alternatywy, czyli energii atomowej), nie świadczy dobrze o myśleniu strategicznym niemieckich elit. Nawet jeżeli z czysto handlowego punktu widzenia wdrażany był określony plan, to najwyraźniej tworzono go jednowymiarowo, mając na uwadze wyłącznie czynniki ekonomiczne, bez uwzględniania aspektów politycznych. To silny argument za tezą o nadmiernym zdominowaniu niemieckiego dyskursu polityki zagranicznej przez płaszczyznę gospodarczą. Zresztą, również z czysto biznesowej perspektywy, dywersyfikacja dostaw to rzecz pożądana, o czym elitom na świecie, w tym w Europie, przypomniała pandemia. I tutaj również Niemcy nie popisali się kunsztem strategicznym, co kontrastuje z tradycyjnymi wyobrażeniami, wedle których myślą oni chłodno, długofalowo i są przygotowani na każdy scenariusz.

Czy Berlin w wyrachowany sposób realizuje strategię budowy dominacji politycznej w Europie oraz wzmacniania własnej potęgi gospodarczo-handlowej? Trudno się z tym zgodzić, skoro działa dokładnie wbrew takiemu postawieniu sprawy. Niemcy na własne życzenie mocno nadszarpnęły swoją wiarygodność polityczną, bez której trudno będzie o akceptację ich przywództwa lub nawet współprzywództwa przez sojuszników z UE i NATO. Jednocześnie same zacisnęły sobie energetyczną pętlę na szyi i podkopały swój model gospodarczy, uzależniając się od Rosji.

Te okoliczności zdają się potwierdzać, że Niemcy jeszcze nie wybudziły się z geopolitycznej śpiączki. Elity tego kraju de facto są zagubione, a ich polityka wynika nie tyle z błędnej realizacji własnych interesów geopolitycznych, co z kompletnego braku ich rozeznania. Polityka zagraniczna Niemiec, bardziej niż w przypadku wielu innych państw, jest raczej wypadkową nadmiernej priorytetyzacji handlu, zachowawczego charakteru, pacyfizmu, uwarunkowań polityki wewnętrznej oraz starych map mentalnych. Za to w znacznie mniejszym stopniu jest efektem rozumowania w kategoriach strategicznych, tak jak robią to Stany Zjednoczone, Rosja czy Francja.

I powinniśmy w Polsce – a zwłaszcza w środowisku geopolitycznym – być tego świadomi, gdyż punktem wyjścia do kształtowania przyszłej polityki względem naszych partnerów lub przeciwników jest rozeznanie ich perspektywy na sprawy międzynarodowe. Lub, jak w przypadku Niemiec – jej braku.

Maksymilian Skrzypczak