Jeśli miniony rok upłynął pod znakiem pogłębiających się problemów politycznych, gospodarczych i bezpieczeństwa Europy, to nadchodzący nie zwiastuje nadejścia czytelnych rozwiązań tych wyzwań. Na dodatek ich mnogość sprawia, że europejskie rządy staną przed koniecznością określenia swoich priorytetów. 

Rok 2024, był niewątpliwie kolejną odsłoną trwającego starcia między demokracją a liberalizmem. Wbrew dość rozpowszechnionym przekonaniom o niemal symbiotycznej relacji między tymi pojęciami, ostatnie lata przynoszą kolejne odsłony pogłębiającego się kryzysu, w którym liberalne zasady są coraz częściej kontestowane przez społeczeństwa Zachodu. 

Jak wskazują analitycy „Financial Times” z ponad półtora miliarda głosów oddanych w wyborach w 73 krajach w odchodzącym roku, urzędujący politycy z partii tak zwanego “głównego nurtu” w 12 rozwiniętych państwach zachodnich, które przeprowadziły wybory krajowe w 2024 r., stracili znaczną część poparcia, lub nawet zostali odsunięci od władzy. W krajach rozwiniętych odsetek głosów oddanych na dotychczas rządzące partie (głównie centrowe/liberalne) spadł średnio o 7 punktów procentowych i jest to rekord wszechczasów, ponad dwukrotnie większy od ostatniego podobnego spadku poparcia dla elit głównego nurtu, który miał miejsce w następstwie światowego kryzysu finansowego. 

Partie i politycy głównego nurtu są pod ostrzałem w niemal całym świecie Zachodu. We Francji los rządu V Republiki zależy od dobrej woli Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen, która już raz skorzystała ze swojej pozycji, by obalić centrowy gabinet Michaela Berniera. W Niemczech stagnacja gospodarcza, rosnące ceny energii i problemy migracyjne sprawiają, że blisko 30% społeczeństwa wyraża poparcie dla partii skrajnej prawicy i lewicy, wśród których AfD utrzymuje pozycję drugiej siły politycznej. W Belgii skłócone partie polityczne nie są w stanie sformułować rządu od 200 dni. W Hiszpanii sytuacja rządzącej koalicji partii socjaldemokratycznych pogarsza się w związku z negocjacjami budżetu na 2025 rok, co grozi tym, że kraj podąży drogą Francji, również zmagającej się z planami budżetowymi na nadchodzący rok. 

Ostatnie tygodnie przyniosły także poważny kryzys polityczny w Rumunii, gdzie na podstawie niejasnych przesłanek doszło do unieważnienia pierwszej tury wyborów prezydenckich. Niezależny rumuński portal dziennikarski Snoop.ro napisał, że za kampanię na TikToku, która stała się przyczynkiem do anulowania przez rumuński sąd konstytucyjny pierwszej tury wyborów prezydenckich, zapłaciła partia PNL (trzecia siła polityczna w kraju, 13.2% w wyborach w 2024 r.). Sprawę miala odkryć agencja ANAF, pełniąca podobną rolę do polskiego Urzędu Skarbowego i Krajowej Administracji Skarbowej, która prowadziła śledztwo w sprawie finansowania kampanii wyborczych. 

Rzekoma operacja wpływu, sponsorowana przez Moskwę, która miała być głównym czynnikiem sukcesu bliżej nieznanego Călina Georgescu w pierwszej turze wyborów prezydenckich, okazała się humbugiem, ale decyzja rumuńskiego sądu konstytucyjnego może być groźnym precedensem, o poważnych konsekwencjach dla innych państw demokratycznych. Kryzys polityczny w Rumunii stanowi przyczynek do dyskusji nad zagadnieniem, które od dawna wisi nad liberalnymi demokracjami na całym świecie. Gdzie leżą granice obrony zasad tego systemu, opartego przecież rzekomo na rządach prawa? Czy w jego obronie wszystkie chwyty są dozwolone? 

Nie negując tego, że Federacja Rosyjska regularnie stara się wpływać różnymi środkami na sytuację polityczną w państwach na całym świecie, również przy użyciu propagandy i narzędzi wojny kognitywnej, należy także zauważyć, że liberałowie i partie głównego nurtu pod niemal każdą szerokością geograficzną, niezwykle często w obliczu niesatysfakcjonujących ich wyników wyborów politycznych, redukują przyczynę surowych werdyktów ze strony wyborców do udanych rosyjskich kampanii wpływu. To zjawisko niezwykle niebezpieczne. Po pierwsze dlatego, że liberalne elity państw Zachodu mogą coraz częściej ulegać pokusie “działań nadzwyczajnych” w obliczu “obcej ingerencji wrogich sił”, co miałoby uzasadniać posunięcia podobne do tych, z jakimi mieliśmy do czynienia w Rumunii. Po drugie, taki zabieg w mniemaniu elit głównego nurtu może mniej lub bardziej skutecznie odsuwać debatę publiczną od prawdziwych przyczyn kontestacji przez społeczeństwa ich władzy. Po trzecie reductio ad Putinum, chcąc nie chcąc wyolbrzymia zakres i głębokość rosyjskich wpływów na Zachodzie, których oczywiście nie można bagatelizować, ale coraz częstsze sprowadzanie przyczyn kryzysu demokracji liberalnej do rosyjskich “środków aktywnych” paradoksalnie wzmacnia putinowski mit o wszechobecnym “długim ramieniu Moskwy”. 

Koniec końców, pogrążone w wewnętrznych sporach państwa europejskie, zajęte kolejnymi kampaniami wyborczymi, problemami gospodarczymi lub budżetowymi, będą miały siłą rzeczy mniejszą zdolność do aktywnego wpływania na swoje otoczenie, nawet to najbliższe. To sprawia, że Stary Kontynent, zajęty sobą, może oddać pole zewnętrznym mocarstwom, które na własnych zasadach ukształtują sytuację bezpieczeństwa w sąsiedztwie Europy, co w pierwszej kolejności dotyczyć będzie Ukrainy i Bliskiego Wschodu.

Marek Stefan