Szczyt G-20 w cieniu wojny na Ukrainie i napięcia między USA i Niemcami

Tegoroczny szczyt grupy G-20 w Indonezji miał miejsce w szczególnych okolicznościach geopolitycznych. Tocząca się na Ukrainie wojna stanowiła istotny kontekst spotkania przywódców największych gospodarek świata, z którego płyną przynajmniej dwie dobre z naszego punktu widzenia informacje – ale niestety są też te złe. 

Zacznijmy od pozytywów. Deklaracja końcowa szczytu wypracowana przez delegacje państw G-20 nie omija tematu wojny na Ukrainie. Jeszcze przed rozpoczęciem spotkania pojawiały się liczne doniesienia medialne, że państwom „dwudziestki”, do której zalicza się Federacja Rosyjska, trudno będzie wypracować nawet najmniejszy wspólny mianownik w sprawie wojny na Ukrainie, a to groziło, zdaniem niektórych ekspertów, brakiem końcowego wspólnego oświadczenia uczestników szczytu, co podkreślałoby jego fiasko. 

Jednak przebieg szczytu potwierdził, że pole manewru dyplomatycznego Rosji zdecydowanie wciąż się zawęża. 

Jak czytamy w tekście deklaracji końcowej, do której dotarli jeszcze przed jej publikacją dziennikarze Reutersa, przywódcy państw grupy stwierdzają, że: „Większość członków zdecydowanie potępiła wojnę na Ukrainie i podkreśliła, że powoduje ona ogromne cierpienie ludzkie i zaostrza istniejące słabości w gospodarce światowej”. W deklaracji napisano również, że w kwestii wojny na Ukrainie istnieją wśród państw G-20 „inne poglądy i różne oceny sytuacji i sankcji”.

Stronę rosyjską na spotkaniu „dwudziestki” w Indonezji, reprezentował minister spraw zagranicznych Ławrow, który jednak opuścił wyspę Bali wieczorem czasu lokalnego we wtorek 15 listopada, dzień przed zakończeniem obrad, a w momencie rozpoczęcia przez Rosję największego jak do tej pory ataku rakietowego na Ukrainę, którego skutki bezpośrednio odczuła także Polska. 

Druga dobra dla nas wiadomość, płynąca z omawianego szczytu, to podkreślana przez przywódców państw grupy konieczność zaniechania przez państwa stosowania gróźb użycia broni masowego rażenia, co znalazło swój wydźwięk we wspólnym oświadczeniu kończącym szczyt: „Użycie lub groźba użycia broni jądrowej są niedopuszczalne. Kluczowe znaczenie ma pokojowe rozwiązywanie konfliktów, wysiłki na rzecz rozwiązywania kryzysów, a także dyplomacja i dialog. Dzisiejsza epoka nie może być erą wojny”. 

Wyraźne podkreślenie konieczności unikania gróźb nuklearnych ze strony niektórych państw zostało także podkreślone w oficjalnych komunikatach podsumowujących rozmowy prezydenta Bidena z przywódcą ChRL Xi-Jinpingiem, która odbyła się tuż przed rozpoczęciem szczytu. 

Jak czytamy w oficjalnym komunikacie na stronie internetowej Białego Domu: „Prezydent Biden i prezydent Xi powtórzyli swoje stanowisko, że wojna jądrowa nigdy nie powinna być prowadzona i nigdy nie może być wygrana, i podkreślili swój sprzeciw wobec użycia lub groźby użycia broni jądrowej na Ukrainie”. 

To już druga wypowiedź w tym tonie ze strony przywódcy ChRL (pierwsza miała miejsce podczas spotkania z kanclerzem Niemiec Scholzem), w której wprost odniósł się do gróźb nuklearnych Moskwy. To dobry znak, bowiem sygnalizacja strategiczna ze strony takich mocarstw, jak Chiny czy Indie, wobec Rosji, że nie chcą one żadnych radykalnych posunięć ze strony Moskwy wobec Ukrainy przy użyciu broni jądrowej, z pewnością obniża ryzyko jej użycia przez Kreml. 

Trzecia dobra wiadomość to bezpośrednie rozmowy między przywódcami dwóch rywalizujących ze sobą supermocarstw, czyli Chin i USA. Należy podkreślić, że niedawne spotkanie obu liderów było ich pierwszą okazją do bezpośredniej rozmowy twarzą w twarz, w tych rolach. Obaj politycy spotykali się już bowiem w przeszłości, kiedy Biden był wiceprezydentem w administracji Obamy, jednak za prezydentury Bidena nie spotkali się jeszcze osobiście ani razu. 

Spotkanie to i komunikaty po jego zakończeniu wskazują, że choć nie należy się spodziewać żadnego przełomu w relacjach amerykańsko-chińskich, odprężenia, czy zarzucenia rywalizacji, to bezpośrednie rozmowy obu przywódców są pewnym krokiem w kierunku ustanowienia względnie stabilnych ram dla coraz trudniejszych relacji. Dały one możliwość obu mocarstwom do zakomunikowania drugiej stronie, gdzie leżą ich tzw. „czerwone linie”, których przekroczenie może skutkować eskalacją rywalizacji do poziomu nawet otwartego konfliktu. 

Kiedy zatem przywódcy najpotężniejszych państw świata, dysponujących arsenałami nuklearnymi, rozmawiają ze sobą, obniżając nawet w niewielkim stopniu, ale jednak, temperaturę sporu, świat i globalna gospodarka mogą nieco odetchnąć.  

Jednak kolejny wniosek z ostatniego szczytu G-20 niestety nie jest optymistyczny. Może nie jest on bezpośrednio związany z przebiegiem rozmów między przywódcami na Bali, ale stanowi istotny kontekst dla tego spotkania. 

Ivo Daalder, były ambasador USA przy NATO, a obecnie prezes amerykańskiego ośrodka analitycznego Chicago Council on Global Affairs w artykule na stronie „Politico” wskazuje, że ostatnie działania administracji USA i posunięcia kanclerza Scholza ujawniają coraz głębsze różnice w podejściu USA i Niemiec do Chin. 

Jest on zdania, że są one widoczne w trzech zasadniczych kwestiach: „charakteru Chin pod rządami Xi, czynników napędzających globalną politykę oraz zakresu partnerstwa gospodarczego z Chinami”.

 W tej pierwszej sprawie, jak wskazuje Daalder, Scholz, co podkreślał m.in. w swoim artykule (nota bene na stronie „Politico” właśnie), który poprzedzał jego ostatnią wizytę w Państwie Środka, wskazuje, że w jego opinii dążeniem Xi, po umocnieniu władzy w strukturach partii i państwa, będzie „zapewnienie bezpieczeństwa narodowego, równoznacznego ze stabilnością systemu komunistycznego” i dążenie do autonomii narodowej, co będzie jeszcze istotniejsze w nadchodzącej przyszłości”. 

Były amerykański dyplomata podkreśla, że chociaż Biden zgodziłby się w tej kwestii z Scholzem, to jednak nie ograniczyłby celów Xi wyłącznie do tych opisanych przez kanclerza. Jak bowiem wskazują zapisy opublikowanej niedawno Strategii Bezpieczeństwa Narodowego USA, Chińska Republika Ludowa jest „jedynym konkurentem posiadającym zarówno zamiar przekształcenia porządku międzynarodowego, jak i, w coraz większym stopniu, siłę ekonomiczną, dyplomatyczną, wojskową i technologiczną, aby to zrobić”. 

Daalder wskazuje, że: „Te różne punkty widzenia na ambicje Xi wobec Chin są również potęgowane przez rozbieżne poglądy Scholza i Bidena na to, co napędza dzisiejszą politykę międzynarodową. Dla Scholza centralną siłą zmian w polityce globalnej jest pojawienie się 'nowych ośrodków władzy … w wielobiegunowym świecie’. Celem Niemiec jest budowanie partnerstwa z tymi wszystkimi potęgami, aby sprostać rosnącym wyzwaniom świata” (…) Scholz podkreśla, że „Chiny pozostają ważnym partnerem biznesowym i handlowym dla Niemiec i Europy – nie chcemy się od nich odłączać”. A przywożąc ze sobą do ChRL dużą delegację biznesową kanclerz podkreślił, że poszukiwanie możliwości gospodarczych w Chinach pozostaje podstawowym celem nie tylko niemieckiego biznesu, ale i niemieckiego rządu.

Nota bene, tuż po listopadowej wizycie Scholza w Chinach, w skład której wchodzili prezesi największych niemieckich koncernów od lat zaangażowanych na rynku chińskim, gigant przemysłu motoryzacyjnego BMW ogłosił, że zainwestuje tam kolejne 1,4 mld USD w fabrykę baterii do samochodów elektrycznych. BMW w przyszłym roku przeniesie również produkcję swoich samochodów z segmentu Mini z zakładu Cowley w Oxfordzie w Wielkiej Brytanii do Chin.

Tymczasem obecna amerykańska administracja nie tylko utrzymała wprowadzone w czasach Trumpa cła i inne restrykcje na handel prowadzony z Chinami i inwestycje w tym kraju, ale nawet je zaostrzyła, szczególnie w domenie technologicznej, czego przykładem są wprowadzone w październiku drakońskie kontrole eksportu do chińskich firm półprzewodników, sprzętu do ich produkcji oraz know-how, a nawet zakaz świadczenia usług podmiotom z branży mikrochipów z ChRL przez obywateli USA i posiadaczy „zielonej karty”. Co znamienne, Waszyngtonowi nie udało się przekonać sojuszników w UE i w Azji do przyłączenia się do ich najnowszych sankcji technologicznych wobec Pekinu. 

Te różnice w podejściu do Chin, wyraźnie zarysowujące się w ostatnim czasie, sprawiają, że Waszyngton i Berlin znajdują się na kursie kolizyjnym w tej kwestii, co z pewnością nie będzie sprzyjało stabilności systemu transatlantyckiego. 

By jednak uzupełnić ten obraz trudnych relacji między sojusznikami po obu stronach Atlantyku trzeba także zauważyć, że protekcjonistyczna polityka przemysłowa, zapoczątkowana przez Trumpa a kontynuowana przez administrację Bidena (m.in. program „Buy American”, ustawa o redukcji inflacji), są słusznie odbierane przez państwa Unii jako uderzające w ich własny przemysł i gospodarki. Wszak rynek amerykański pełnił i wciąż pełni bardzo ważną rolę w ich eksporcie, a polityka przemysłowa wdrażana przez Waszyngton pozbawia europejskie firmy szans na uczciwą konkurencję zza oceanem, na którą wciąż mogą liczyć podmioty gospodarcze z USA na jednolitym rynku UE. 

Przed sojusznikami w NATO piętrzą się zatem problemy dotykające najważniejszych kwestii związanych, jak widać, nie tylko z ich bezpieczeństwem, ale także perspektywami rozwojowymi.

Marek Stefan