Amerykańskie odstraszanie nuklearne a bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO

Polska, wykorzystując obecną sytuację strategiczną w związku z trwającą wojną na Ukrainie, powinna ponownie postawić na agendzie NATO kwestię amerykańskiego odstraszania nuklearnego wobec Rosji i jego wpływu na bezpieczeństwo państw wschodniej flanki. 

Białoruski dyktator Aleksandr Łukaszenka w wywiadzie dla rosyjskiej telewizji Rossija-1 potwierdził, że na Białorusi jest już rozmieszczana rosyjska taktyczna broń jądrowa. „Mamy rakiety i bomby, które otrzymaliśmy od Rosji. Bomby te są trzy razy potężniejsze niż te zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki” – stwierdził. Decyzję w tej sprawie miał podjąć jeszcze w marcu Władimir Putin. Miała to być reakcja Moskwy na działania Zachodu w zakresie wsparcia dostawami uzbrojenia Ukrainy. Krok ten ze strony Rosji niewątpliwie przesuwa równowagę strategiczną między NATO a Rosją w zakresie odstraszania nuklearnego na korzyść Moskwy. W tym aspekcie USA i NATO niemal od początku kadencji Bidena są w ciągłej defensywie, której skutkiem jest coraz częstsze sięganie przez Kreml po „nuklearny straszak”.

Zaproponowane Rosji przez administrację Bidena, tuż po jej zaprzysiężeniu, bezwarunkowe przedłużenie traktatu rozbrojeniowego w zakresie strategicznych arsenałów nuklearnych, zostało na Kremlu odebrane jako okazanie słabości. Tym bardziej, że Amerykanie nie zaproponowali włączenia do negocjacji nad nowym traktatem niestrategicznego arsenału nuklearnego obu stron, który w tej chwili, nie objęty żadnymi ograniczeniami, daje przewagę Federacji Rosyjskiej. Groźby użycia tej broni, formułowane co jakiś czas przez Kreml, jej dyslokacje w pobliżu państw wschodniej flanki NATO (jak ta na Białorusi), wystawiają na szwank amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa i poddają w wątpliwość rozszerzone odstraszanie nuklearne w wykonaniu USA. Jak zatem w obecnych okolicznościach swoją politykę wobec amerykańskiego sojusznika powinna prowadzić Polska, żywotnie zainteresowana umocnieniem gwarancji bezpieczeństwa ze strony USA? 

Pewnych podpowiedzi w tej kwestii dostarczyć może artykuł autorstwa Wessa Mitchella – amerykańskiego analityka, byłego wysokiej rangi urzędnika w Departamencie Stanu USA w administracji prezydenta Trumpa. Mitchell, pomimo związków z Partią Republikańską, jest powszechnie cenionym ekspertem w całym amerykańskim establishmencie polityczno-strategicznym. 

Na portalu Foreign Policy opublikował tekst odnoszący się do tez postawionych w innym swoim artykule, który ukazał się w tym samym medium dzień przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Sformułował on wówczas hipotezę, że ewentualna otwarta inwazja ze strony Federacji Rosyjskiej na Ukrainę uwikła to mocarstwo w kosztowną wojnę, która da Stanom Zjednoczonym szansę na „sekwencjonowanie” rywalizacji z dwoma najpoważniejszymi rywalami, to jest Rosją i Chinami. Chodzi o to, że od kilku lat Stany Zjednoczone zmagały się ze strategicznym dylematem, związanym z groźbą jednoczesnego wystąpienia kryzysów geopolitycznych w Europie w wyniku działań Moskwy i na Pacyfiku (najprawdopodobniej wokół Tajwanu), w wyniku poczynań Pekinu. 

Zdolność USA do równoczesnej militarnej odpowiedzi na symultaniczne zagrożenie ze strony obu wrogich potęg leży przynajmniej od czasów prezydentury Obamy poza zasięgiem amerykańskich sił zbrojnych. Wówczas to, w konsekwencji kryzysu finansowego w 2008 roku Pentagon zaczął stopniowo odchodzić od zasady posiadania takich zdolności wojskowych, które umożliwiały jednoczesne zaangażowanie, w razie potrzeby, na dwóch odległych od siebie teatrach działań (standard MRCs – Major Regional Contingency). 

Obecnie, według amerykańskiego think-tanku Heritage Foundation, prowadzącego coroczną ocenę zdolności sił zbrojnych USA, są one w stanie wystawić siły zbrojne zdolne do prowadzenia działań wojennych na dużą skalę tylko wobec jednego konwencjonalnego przeciwnika jednocześnie. Dylemat sprostania równocześnie występującym kryzysom w Europie i Azji przestał być tylko założeniem czysto teoretycznym wraz z coraz ostrzejszym kwestionowaniem obecnego ładu międzynarodowego przez Rosję i Chiny. 

Zarówno administracja Trumpa, jak i obecnie Bidena stanęły przed dylematem, jak efektywnie zarządzać rywalizacją z obu rewizjonistycznymi mocarstwami. W obszarze militarnym wiązało się to z koniecznością dostosowania obecności amerykańskich sił zbrojnych w Europie i na Indo-Pacyfiku, a także ustaleniem priorytetów w zakresie pozyskiwania sprzętu wojskowego i wsparcia dla sojuszników. Groźba równoczesnego wybuchu konfliktu – z Chinami wokół Tajwanu i z Rosją w Europie – była jednym z największych koszmarów amerykańskich strategów. Jednak zdaniem Mitchella decyzja Moskwy o inwazji na Ukrainę pozwoliła Stanom Zjednoczonym na zmniejszenie tego zagrożenia i umożliwiła im wdrożenie strategii „sekwencjonowania” rywalizacji z obu potęgami. W pewnym uproszczeniu sprowadza się ona do założenia, że dzięki wsparciu USA i ich sojuszników opór Ukrainy doprowadzi do „ścierania” się konwencjonalnego potencjału wojskowego Rosji, a sankcje osłabiają jej gospodarkę, przy rosnących kosztach wojny. Relatywnie osłabia to zagrożenie ze strony Federacji Rosyjskiej dla wschodniej flanki NATO i daje szansę na trwałe usunięcie z Europy zagrożenia rosyjskiego imperializmu. Równocześnie w Azji Chiny wciąż nie są jeszcze i nie będą prawdopodobnie przez przynajmniej pięć kolejnych lat gotowe do zbrojnej rozprawy z Tajwanem. Jeśli zatem Ameryka efektywnie wykorzysta ten czas, to może najpierw rozstrzygnąć na swoją korzyść konfrontację z Rosją, a następnie skupić wszystkie swoje siły, w tym zdolności wojskowe, na powstrzymywaniu Chin w Azji. 

Jednak po ponad roku od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji na Ukrainę Mitchell wskazuje na konieczność dostosowania zalecanej przez siebie strategii do nowych realiów. Jak wskazuje:  „Chociaż sekwencjonowanie jest nadal najlepszą strategią dla Stanów Zjednoczonych, przedłużanie wojny sugeruje, że Waszyngton będzie musiał z czasem udoskonalić swoją strategię. Dłuższa wojna przemawia za tym, aby Stany Zjednoczone dostarczyły Ukrainie potężniejszą broń w celu zakończenia wojny i zapewnienia Kijowowi wiarygodnego środka odstraszającego. Koszty dłuższej wojny jeszcze bardziej przemawiają za tym, aby europejscy sojusznicy zintensyfikowali własne przygotowania wojskowe i ponieśli znacznie większą część ciężaru wspierania Ukrainy. Przemawia to także za przesunięciem środka ciężkości NATO na wschód, w tym poprzez umieszczenie stałej infrastruktury wojskowej na terytorium sojuszników ze wschodniej flanki NATO i rozszerzenie udziału w programie współpracy nuklearnej (NATO nuclear sharing – przyp.aut.). 

Postulaty Mitchella, szczególnie ostatni, dotyczący kwestii nuklearnych, należy jak się wydaje odczytywać między innymi w kontekście rosyjskich gróźb nuklearnych wobec USA, ale formułowanych pośrednio poprzez grożenie państwom wschodniej flanki NATO. Elementem tych działań ze strony Kremla jest wspomniana na początku dyslokacja rosyjskich pocisków jądrowych na Białoruś w przeddzień szczytu NATO w Wilnie. 

Argumentacja Mitchella powinna być zatem wskazówką dla polskich elit politycznych, żeby ponownie postawiły na sojuszniczej agendzie kwestie amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa w obszarze odstraszania nuklearnego. Warto zatem, żeby wobec USA polski rząd ponownie sformułował propozycję dołączenia Polski do programu NATO nuclear sharing. Byłoby to formą powiedzenia „sprawdzam” naszym amerykańskim sojusznikom, wobec których za rzadko wprost formułujemy oczekiwania w zakresie gwarancji bezpieczeństwa. Jak pokazuje przykład Korei Południowej, azjatyckiego traktatowego sojusznika USA, państwo o strategicznym znaczeniu dla interesów Waszyngtonu, posiadające świadome tego faktu elity polityczne, może wywalczyć z jego strony silniejsze zobowiązania w zakresie obrony i bezpieczeństwa.

Marek Stefan