Francja – należy odbudować nie tylko dzielnice, ale ideę Republiki
O problemach współczesnej Francji, migracyjnych problemach Europy oraz dobrych i złych scenariuszach dla Polski dr Robert Czulda rozmawia z Marcinem Giełzakiem – publicystą, przedsiębiorcą, autorem i współautor książek „Antykomuniści lewicy”, „O niepodległość i socjalizm”, „Crowdfunding” oraz nachodzącej „Wieczna lewica”. Na co dzień współprowadzi podcast o tematyce społeczno-politycznej „Dwie Lewe Ręce”.
Robert Czulda (Układ Sił): Do rozmowy o kondycji współczesnej Francji sprowokowały mnie niedawne zamieszki. Ale czy tak naprawdę są one czymś wyjątkowym w historii tego państwa? Francja ma przecież długą tradycję brutalnych walk ulicznych i napięć – także po II wojnie światowej. Czy obecna sytuacja jest więc czymś niezwykłym?
Marcin Giełzak: Tradycyjnie we Francji faktycznie istnieje przekonanie, że prawa zdobywa się w walce, a pokora i godzenie się z losem wiodą wyłącznie do dalszego osłabiania swojej pozycji vis-à-vis tych, którzy sprawują władzę – niezależnie, czy mówimy tu o tych, którzy mają władzę ekonomiczną, czyli na przykład właścicielach firm, pracodawcach, czy tych, którzy mają władzę polityczną. W efekcie niejednokrotnie przybiera to postać brutalnych walk ulicznych, ponieważ tylko w taki sposób można wywołać dolegliwości dla drugiej strony i tylko wówczas będzie ona gotowa szukać z nami porozumienia.
Już francuskie średniowiecze znało bunty ludowe w postaci żakerii, ale kluczowa jest tutaj tradycja rewolucyjna. Kojarzymy głównie rewolucję 1789 roku, ale przecież była również rewolucja lipcowa 1830 roku, czy też lutowa 1848 roku. Kolejne rewolucje przesuwały granice tego, co politycznie jest realne. To również rewolucja 1968 roku, kiedy rzucono hasło: bierzcie swoje oczekiwania za rzeczywistość. To był zapewne ten moment, w którym kolejne zrywy zaczęły przynosić coraz mniejsze rezultaty.
Niemniej jednak nie zgadzam się, aby zestawiać obecne wydarzenia z Wielką Rewolucją Francuską, czy też z Komuną Paryską. W czasie tej drugiej, w 1871 roku, angielski ambasador raportował swojej stolicy, że Paryż nigdy nie był tak czysty i spokojny. Komuna Paryska była formą rewolucji godności. Można ją porównać z tym, co działo się kilka lat temu na Ukrainie. Stanowiła bunt paryskiego ludu, który nie zgodził się na złożenie broni po starciu z Prusami. Nie przyjmował do wiadomości, że będąca potęgą Francja mogła przegrać wojnę z rywalem uznawanym za słabszego niż pobite dopiero co przez Francuzów Rosja i Austria. Nie spodziewam się, aby obecnie wszczynający zamieszki za chwilę mieli wzywać ludzi, by ci sięgali po broń w obronie ojczyzny. Nie sądzę, aby siedzieli w domach i redagowali Deklarację Praw Człowieka i Obywatela. Wątpię, by wśród nich tworzący wizję lepszego społeczeństwa nowy Diderot czy Lafayette.
Z czym mamy więc do czynienia?
To są zamieszki, które przede wszystkim więcej niszczą niż budują, a ja uważam, że Wielka Rewolucja Francuska więcej zbudowała niż zniszczyła. Mówimy o sytuacji, w której spłonęło ponad 6 tysięcy samochodów i ponad tysiąc budynków. Co najmniej 700 policjantów zostało rannych. To zamieszki, w której palono szkoły, biblioteki. Atakowani byli nie tylko policjanci, ale również ratownicy medyczni oraz strażacy. Krótko mówiąc, to bunt przeciwko Francji. To bunt nie w imię takiej, czy innej Republiki, ale przeciwko niej.
Wydarzenia te stanowią demonstrację tego, co w niespokojnych dzielnicach dzieje się każdego dnia, choć na mniejszą skalę. Każdy, kto jest kojarzony z francuskim państwem, staje się automatycznie wrogiem. Policjant to oczywisty wróg, ale to również nauczyciel lub chociaż ksiądz, rabin lub strażak. To symbole obcego państwa, które – z perspektywy tych ludzi – muszą być zwalczane. W czasie ostatnich zamieszek doszło do ataku na dwóch merów. Nie był to przypadek. W tym kontekście przypomina mi się historia jednego z radnych – nota bene socjalisty – który pełni obowiązki samorządowca w takim właśnie trudnym miejscu. Przyznawał, że zarówno on jak i jego rodzina codziennie dostają groźby pozbawienia życia. Miejscowi chcą go przegnać, bowiem uznają, że to ich terytorium. Francja ma się z niego wynosić.
To właśnie odróżnia obecną sytuację od francuskiej tradycji rewolucyjnej. Nie obserwujemy bowiem kolejnego urzeczywistnienia tradycji budowania, lecz niszczenia. To nie jest tradycja patriotyczna, tylko tradycja ożywiona nienawiścią względem Francji. Nie bez przyczyny niszczy się pomniki poświęcone żołnierzom poległym w pierwszej wojnie światowej albo partyzantom z ruchu oporu. Nie bez powodu wznowi się okrzyki „precz z Francją”, a jednocześnie „niech żyje Algieria!”. Widzimy to, o czym znakomicie mówił francusko-marokański dziennikarz i pisarz Driss Ghali – mamy do czynienia z dwoma rywalizującymi ze sobą projektami integracyjnymi. Jednym jest francuski projekt republikański – ten, który zrobił Francuzów z Bretończyków, Prowansalczyków, czy też Alzatczyków. Drugi to projekt muzułmański.
Znamienne jest, że osoby biorące udział w zamieszkach niszczą swoją własną okolicę, w tym wspomniane szkoły i biblioteki, zamiast szturmować symboliczną Bastylię.
Cała Francja jest dla nich Bastylią.
Co ten podział na dwa światy mówi o współczesnej Francji. I gdzie popełniono błąd?
Ten podział nie jest w praktyce tak manichejski i trzeba go zrelatywizować na dwa sposoby. Z jednej strony nie brak ludzi, którzy nominalnie stoją po stronie Republiki, ale podkopują jej fundamenty. Nie są to muzułmanie, ale przyglądali się protestom i ich brutalnemu przebiegowi. Kibicowali im, a przynajmniej zachowywali milczenie, gdy należało protestować. Mam tu przede wszystkich na myśli daleką lewicę, którą łączy z muzułmanami, to, co zwykło się nazywać islamoklientelizmem. Niezbędne są im głosy muzułmanów, a odmawiając potępienia zamieszek, ta część lewicy uwiarygodnia się w ich oczach. Prym wiedzie Francja Niepokorna Jeana-Luca Mélenchona, która w tym momencie już definitywnie wymeldowała się z tego, co we Francji nazywa się „lewicą republikańską”. Socjaliści i Zieloni powinni wyciągnąć z tego wnioski i nie trwać dłużej w koalicji z tak skrajnym ugrupowaniem.
Co do drugiego relatywizmu to nie brakuje Francuzów pochodzenia algierskiego, marokańskiego, senegalskiego, czy też czadyjskiego, którzy potępiają te zamieszki. Pamiętajmy, że takich ludzi we Francji mieszka kilka milionów. Francuzi pochodzenia imigranckiego – czy to z Afryki Subsaharyjskiej, czy też z Portugalii lub Hiszpanii – to nawet 30% społeczeństwa 70-milionowego kraju. W zamieszkach udział brało maksymalnie 200 tysięcy osób. Wystarczy posłuchać, co mówią
To głosy takich osób jak Mohamed Sifaoui, Driss Ghali, Malika Sorel, Claire Koç, imam Hassen Chalghoumi i wielu innych. Wszyscy oni mają swoje korzenie na Bliskim Wschodzie czy Północnej Afryce i jednoznacznie potępiają zamieszki. Te punkty widzenia są lekceważone, bo wielu „białych zbawców” nie lubi, kiedy zbawiani zaczynają mówić własnym głosem. Zarówno na Youtubie jak i TikToku jest bardzo wiele filmów Francuzów afrykańskiego pochodzenia, którzy mówią, że czują wstyd, gniew, bezsilność. „Nie macie pojęcia, czym jest życie w państwie policyjnym” – mówią na tych nagraniach – „my lub nasi rodzice w nim żyliśmy. Jeżeli nie podobają wam się dzielnice, w których mieszkacie, pomyślcie, jak wyglądałoby wasze życie w Burkina Faso albo w Mali, a więc tam, gdzie są wasze korzenie. We Francji dostaliście mieszkania i szansę na lepsze życie. Mówią też: „przez to, co robicie będzie zyskiwać Le Pen albo Zemmour”.
No właśnie, jak faktycznie wygląda wsparcie państwa dla „złych dzielnic”?
We Francji prawo wymaga, by w każdym mieście 25% mieszkań było mieszkaniami socjalnymi. Od lat siedemdziesiątych Francja zainwestowała w te tak zwane „trudne dzielnice” 200 miliardów euro. Porzucenie tych miejsc przez państwo to jeden z największych mitów, który ciągle funkcjonuje. Dla kontekstu warto dodać, że 200 miliardów euro to dwa razy więcej niż Francja zainwestowała w kulturę, a przecież Francja stoi kulturą. Już za czasów prezydenta François Mitterranda stworzono specjalne ministerstwo do spraw miast, które miało zajmować się głównie integracją imigrantów, poprawianiem szans. Później instytucja ta została przekształcona w wice-ministerstwo, ale funkcjonuje po dziś dzień. W 2005 roku powołano Narodową Agencję Odnowy Miejskiej, która do tej pory wydała 48 miliardów euro na mieszkania dla najbardziej potrzebujących. Pomoc skierowano do 700 dzielnic. Skorzystało z niej 5 milionów osób. Zbudowano 142 tysiące mieszkań. Chciałbym, aby Polska mogła pochwalić się takimi wynikami.
Niecały tydzień przed zamieszkani Emmanuel Macron obiecał Marsylii kolejne 5 miliardów euro. W lutym w podparyskim Nanterre, a więc tam gdzie niedawno zastrzelono tego młodego Nahela, samorząd podjął decyzję o przekazaniu kolejnych 112 milionach euro dla trudnych dzielnic. Doliczmy do tego bezpłatną edukację, bezpłatną służbę zdrowia, dostępność lokali socjalnych. Francja ma jeden z najhojniejszych systemów socjalnych na świecie. Państwo to ze wszystkich w Europie najwięcej płaci uchodźcom. Każda taka osoba, która trafi do Francji, dostaje miesięcznie tyle, ile w Afganistanie zarabia przeciętny pracownik rocznie.
Nie sposób jest zmierzyć, jaką pomoc zapewnia inicjatywa prywatna. Weźmy za przykład tego nastolatka. Nahel Merzouk nie radził sobie w szkole, miał problemy z prawem, był 15 razy spisywany przez policję za najróżniejsze wykroczenie, między innymi za odmowę wylegitymowania się, ze stawianie oporu podczas zatrzymania, za posiadanie narkotyków. Lokalna fundacja do walki z wykluczeniem oferowała mu bezpłatny kurs na elektryka. Miejscowa drużyna rugby oferowała mu treningi. Chłopak miał talent do piłki. Bardzo chętnie lubimy mówić o tym, jak władza zawodzi ludzi, których Ludwika Włodek w swej książce nazwała „gorszymi dziećmi Republiki”. Trzeba jednak zadać pytanie, czy aby to nie oni zawiedli Republiki?
W protestach ucierpiało bardzo wiele niewinnych osób. Łatwo podać liczbę 6 tysięcy spalonych samochodów. Cyfry nie budzą emocji, ale to dramaty konkretnych ludzi – nagrano reportaż z człowiekiem, który mówił, że samochód był jego jedynym źródłem utrzymania i nawet nie zdążył go spłacić. Widziałem materiał o człowieku, wywodzącym się zresztą z Maghrebu, który urabiał sobie ręce po łokcie, by otworzyć bar. Wszystko zostało zniszczone, a pieniądze zrabowane. Zatrzymano sześciu młodych ludzi, w tym dwóch obcokrajowców – obywateli Algierii. Wszystkich puszczono wolno.
A brutalność policji? Kwestia ta często pada w kontekście domniemanej dyskryminacji mniejszości i w rezultacie frustracji tych grup
Przemoc francuskiej policji jest faktem niepodważalnym. Dotyczy jednak nie tylko trudnych dzielnic. Tak zwani rodowici Francuzi, chociażby w czasach protestu żółtych kamizelek, również byli niemiłosiernie obijani (mówię „tak zwani”, bo jak raz zaczniemy mówić o rodowitych Francuzach, to trzeba będzie odjąć jako niby nierodowitych Katalończyków, Korsykan, Flamandów, Bretończyków… zaraz zostanie sam Paryż z przyległościami). W 2018 r. policja zastrzeliła w podobnych okolicznościach białego mężczyznę w Paryżu. W lipcu tego roku podczas zamieszek w Gujanie zginął trafiono zbłąkaną kulą 54-letni czarny Francuz, ojciec dwójki dzieci. Ich śmierć sprowokowała białe marsze, a nie wybijanie szyb w sklepach i kradzież telefonów. Kiedyś było dużo gorzej. Jeszcze w latach sześćdziesiątych policja potrafiła protestujących Algierczyków zakatować na śmierć. Ciała wrzucano do Sekwany.
Teraz mamy patologiczną sytuację, w której policja łapie sprawców, a sądy ich wypuszczają. Prokuratorzy bronią zatrzymanych, zwracając uwagę na ich trudne dzieciństwo. Więzienia są wypełnione w 120%. W sytuacji parodii sprawiedliwości pojawia się sprawiedliwość uliczna – policjant wie, że bandytę i tak wypuszczą, więc w frustracji sam stara się ją wymierzyć. To oczywiście głęboko chora sytuacja, ale nie zmienia to faktu, że taka jest rzeczywistość.
Za jakiś czas wybuchną kolejne zamieszki, prawda?
To jedynie kwestia czasu, bowiem przyczyny, przez które do nich doszło, nie znikły. W 2005 roku, podczas poprzedniej fali, mówiono o apokaliptycznych scenach. Wówczas protesty zostały zdławione przez 12 tysięcy policjantów. Tym razem potrzeba było 45 tysięcy funkcjonariuszy. To także inna policja – coraz bardziej przypomina amerykańską. Wyposażona jest w transportery opancerzone, ma coraz więcej sprzętu wojskowego. Militaryzuje się.
Warto też zauważyć, że 70% Francuzów opowiedziało się w sondażu za użyciem wojska. Kto wie, czy tak się następnym razem nie stanie? Po stanie wyjątkowym, który wprowadzono w 2005 roku, jest stan wojenny, a po nim zostaje już tylko artykuł 16. konstytucji. Na jego mocy prezydent otrzymuje uprawnienia dyktatorskie. Macron tego nie zrobi, ale jego następca?
Co do wojska to co jakiś czas pojawiają się głosy – także płynące, choć oczywiście nieoficjalnie, z francuskich sił zbrojnych – że jego użycie w protestach wewnętrznych jest ryzykowne, bowiem wielu żołnierzy ma pochodzenie imigranckie. Innymi słowy, nie wiadomo jak silna byłaby ich lojalność względem Republiki.
Taką wątpliwość mogę w jeden sposób nieco złagodzić, bo oczywiście nikt z nas nie wie, co by się w takiej sytuacji stało. Francja to jedyne państwo europejskie, które nieustannie toczy wojny. Było to przeszło sto operacji wojskowych, głównie w Afryce i na Bliskim Wschodzie, od 1945 roku. We francuskim wojsku służą żołnierze pochodzenia afrykańskiego. Mimo tego nie słyszałem o żadnym przypadku, czy to w Czadzie, czy też w Republice Środkowej Afryki, w Mali, Syrii lub Afganistanie, by doszło do buntu lub choćby do incydentu.
Osoby, które teraz niszczą pomniki francuskich żołnierzy z okresu obu wojen światowych powinni pamiętać, że ich dziadkowie i pradziadkowie walczyli pod Verdun i wyzwalali Francję w 1944 roku. Pierwszym wyzwolonym kawałkiem Francji był Czad! Drugą – po Londynie – stolicą wyzwolonej Francji był natomiast Algier. Czad był kolonią, w której czarny gubernator Félix Éboué jako pierwszy przeszedł na stronę de Gaulle`a. Gérald Darmanin – obecny francuski minister spraw zagranicznych, który w odniesieniu do migracji jest jastrzębiem – ma korzenie na Malcie. Jego rodzina osiedliła się we francuskiej Tunezji i tam też stała się Francuzami. Algierski dziadek po stronie matki wyzwalał Paryż. Dostał na jego cześć drugie imię: Moussa.
Akurat siły zbrojne mogą stanowić wspaniały przykład wielonarodowości Francji i być inspiracją dla niejednego chłopaka z trudnej dzielnicy. Dość wymienić inspirujące legendy marokańskich spahisów lub algierskich strzelców.
Dlaczego problem „wykluczonych” i „złych dzielnic” tyczy się tylko ludzi z szeroko pojętej Afryki, a nie Azjatów? O europejskich imigrantach nawet nie wspominam.
To jest fascynujące, bo powiada się często, że przyczyną jest francuski kolonializm. Sam niedawno widziałem wypowiedź Algierczyka, który powiedział, że o ile kiedyś Francja kolonizowała ich, to teraz oni – niejako za karę – kolonizują Francję. Nie ma wątpliwości, że Algieria bardzo mocno wycierpiała z rąk Francji, która popełniała okrutne zbrodnie wojenne. Ale przecież mało kto wycierpiał tyle, co Wietnam. Dlaczego więc Wietnamczycy nie używają takiej retoryki? Albo Laotańczycy lub Kambodżanie? Mało tego – współcześnie mamy francuskie posiadłości zamorskie, jak Gujana, w których ludzie chcą być częścią Francji. Dlaczego problem nie dotyczy Francuzów pochodzenia libańskiego? Przecież to też są muzułmanie. Albo tych pochodzenia irańskiego?
Wynika to z pewnych szerszych kwestii kultury. W Libanie Francja budzi do tej pory, mimo że Liban był francuskim terytorium mandatowym, pozytywne skojarzenia. Język francuski jest nadal językiem tamtejszej inteligencji i Liban dalej ma takie poczucie, że aktualne są słowa króla Ludwika Świętego, który w czasie krucjat powiedział, że zamieszkujący współczesny Liban lud już zawsze będzie częścią narodu francuskiego.
A czy rozmiar populacji napływowej ma znaczenie?
Oczywiście. Wymienione przeze mnie mniejszości nie są zbyt liczne. Nie jestem w stanie pokazać palcem laotańskiej dzielnicy w Marsylii lub kambodżańskiej w Paryżu. Ale w przypadku algierskiej nie mam takiego problemu. Krótko mówiąc, asymilacja działa tylko do pewnego stopnia – da się asymilować jednostki, ale nie sposób asymilować dużych mas. Nie jest to możliwe, gdy człowiek żyje w społeczności, w której wszyscy wokół czują się Algierczykami, są sklepy z żywnością halal, a kobietom zwraca się uwagę, gdy nie mają odpowiedniego, muzułmańskiego stroju. W rezultacie powstają tak zwane utracone terytoria Republiki, czyli enklawy, w których nie zachodzi integracja.
Często jako przykład udanej integracji podaje się Włochów. Dość wymienić Michela Platiniego. Na tej samej zasadzie wymienia się Zinedine`a Zidane`a, który kiedyś został zapytany, czy zamierza wziąć udział w oficjalnym przywitaniu prezydenta Algierii. Czemu miałby to robić – odpowiedział – skoro jest Francuzem?
Zapomina się jednak, że około 70% Włochów, która przybyła do Francji w czasie wielkich fal imigracji w dziewiętnastym i dwudziestym wieku, ostatecznie wróciło do siebie. Skoro więc Włochów – tak bliskich kulturowo, językowo i religijnie – nie dało się masowo zintegrować, to co dopiero ludzi tak dalece odmiennych i to w dużo większej masie? Powyżej pewnego rozmiaru populacji nie udaje się integrować. Do tego dochodzi problem ogromnej i nielegalnej imigracji, przede wszystkim z Maghrebu i Afryki Subsaharyjskiej. Nikt nie wie, ile jest takich osób we Francji, ale szacuje się, że nawet 900 tysięcy. Mogą oni łatwo rozpłynąć się, bo mają swoje dzielnice. Mogą tam nielegalnie pracować.
Mamy do czynienia ze zjawiskiem cofania się państwa, ale także z problemem wykorzeniania. To są ludzie, którzy już nie są Algierczykami lub Senegalczykami, ale nie są – przynajmniej bardzo wielu z nich – jeszcze Francuzami. Nikt z nich nie odnalazłby się na ulicach Rabatu lub Konstantyny. Często nie znają nawet języka arabskiego, miejscowej kultury. Mają jedynie wyśnione wyobrażenie tego wspaniałego kraju za morzem. Ich dziadkowie patrzyli trzeźwo, bo wiedzieli, że uciekają przed opresją i biedą. Teraz ci, którzy chcą się wybić ze złych dzielnic i starają się integrować są poddawani ostracyzmowi. Jak masz dobre oceny to niedobrze, bowiem zachowujesz się jak biały, a nie powinieneś. Ci, którym się udaje, często uciekają jak najdalej od tych dzielnic. Nie stają się inspiracją dla młodszych, którym brakuje dobrych wzorców do naśladowania.
Skoro państwo się cofa to ktoś zajmuje jego miejsce. Nigdy nie ma pustki siły.
Nie ma. Gdy ktoś wypuszcza ją z rąk to zaraz ktoś inny po nią sięga. To chociażby handlarze narkotyków, którzy są potężni i dobrze zorganizowani. To doskonali pracodawcy, którzy płacą dobre pieniądze i mają przekonującą młodego, zagubionego człowieka, narrację: chcesz być takim nieudacznikiem jak twój ojciec, który haruje w fabryce dla białych? Który im się wysługuje i całuje ich po rękach? Jak będziesz z nami dostaniesz pistolet i to ty będziesz panem na dzielnicy. Nikt ci się nie sprzeciwi, a dodatkowo zarobisz pięć razy więcej niż twój ojciec.
Co do ojca to często na filmach z zamieszek było widać jak rwący się do bójki z policją młody chłopak był odciągany przez ojca właśnie. Ale często ojca po prostu nie ma. Dzieciak jest wychowywany tylko przez matkę. Jak może trafić do kogoś, kto ma gruby zwitek euro – więcej niż ona – i pistolet za paskiem lub nóź w kieszeni? Ma na niego nakrzyczeć czy zaciągnąć za ucho do domu? Ta kobieta jest bezradna wobec własnego syna, którego wychowali handlarze narkotyków.
Nie sposób zignorować wpływu imamów, którzy prowadzą swoją własną politykę i również odnoszą się do młodych – zostaw białych i przyjdź do nas, do meczetu. Posłuchaj jak Francuzi nas upokarzają, jak odbierają nam wszystko, jak niszczą nasze życia. Nie jesteś Francuzem, lecz częścią ummy, jesteś Algierczykiem! Gdzieś tam za morzem są twoi bracia. Nie są nimi ci biali Francuzi, obok których siedzisz w szkolnej ławce. To wrogowie.
Przy okazji warto zapytać, dlaczego zamieszki w ogóle się skończyły?
Swoją rolę odegrali obaj „władcy” ulic. Imamowie nie chcą przekroczyć niewidzialnej granicy, za którą państwo sięgnęłoby po ostrzejsze środki, jak na przykład deportacje. Ustawa dotycząca separatyzmu mocno w nich już uderzyła. Teraz łatwiej ich deportować, odebrać pieniądze lub zamknąć fundację lub nawet meczet. Wolą pracować i powiększać swoje królestwo w ciszy. Podobnie myślą dilerzy narkotyków – nie chcą, aby po ulicach kręciło się tak dużo policjantów, bo to niszczy im interesy. Policjanci i francuscy eksperci zgodnie twierdzą, że to właśnie przywódcy gangów zakazali protestującym jakichkolwiek strzelanin.
Kreśli pan straszliwy obraz co najmniej dwóch społeczeństw, które w najlepszym wypadku żyją obok siebie, ale w praktyce bliżej im do niechęci lub nawet nienawiści. Biali Francuzi, przynajmniej ci, z którymi rozmawiałem, mówią per „oni” lub gorzej. Innymi słowy, nie uznają ich za Francuzów.
Taka jest rzeczywistość. Największy dramat polega na tym, że dziadkowie tych ludzi byli lepiej zintegrowani. Ziścił się scenariusz, którego nikt nie wyobrażał sobie w najczarniejszych koszmarach. Zakładano, że najgorzej zintegrowane będzie pierwsze pokolenie, drugie trochę lepiej, a trzecie stanie się Francuzami. Mamy jednak sytuację, w której stary dziadek poleruje swoje medale z wojny w Indochinach, ma w domu flagę Francji, śpiewa Marsyliankę cieszy się, gdy Mbappé strzeli bramkę, podczas gdy jego wnuk zachwyca się raperami lub islamistami, którzy mówi – precz z Francją!
Takiego bilansu procesu integracyjnego nikt nie wziął pod uwagę. Mamy w rezultacie coś, co prezydent Macron określił mianem de-cywilizacji. Paląc bowiem szkoły i biblioteki, atakując strażaków i ratowników medycznych, nie występuje się bowiem jedynie przeciwko Francji, lecz przede wszystkim przeciwko cywilizacji jako takiej.
Mamy więc do czynienia z barbarzyństwem, przed którym ulegały największe cywilizacje. Czy na tym etapie problem ten można jeszcze rozwiązać? Wysłanie wojska na ulice miast, godzina policyjna, czy nawet stan wojenny, nie rozwiążą tak głębokiego, społecznego i strukturalnego problemu.
To trwale nie rozwiąże problemu, bo można różne rzeczy zrobić z karabinem, ale nie można na nim usiąść. Francja ma znakomite doświadczenia, począwszy od wojny w Algierii po wojnę w Mali, gdzie militarnie wygrała. Ale co z tego? Ile lat można okupować swój własny kraj? 10 lat? 20? Francja musiałaby zmienić się w Izrael, a więc zmilitaryzowane państwo, w którym de facto rządzi wojsko. Moim zdaniem to nie jest rozwiązanie. Francja powinna iść drogą Brazylii i zrobić to, co czyni prezydent Lula.
Po pierwsze, trzeba przywrócić porządek i państwo w miejscach, w których skapitulowało. Nie może być nawet centymetra utraconego terytorium Republiki. Należy rozmieścić wszystkie siły policji i żandarmerii, by zapewnić stałą obecność państwa. Uważam, że Francja ma odpowiednie siły cywilne, aby nie musieć sięgać po wojsko. Należy dzielnica po dzielnicy wysyłać jasny sygnał, że państwo działa. Zero tolerancji dla przestępców, którzy powinni bać się policji. Strach ma spaść na tych, którzy łamią prawo i chcą wszczynać zamieszki. Jeśli gangsterzy chcą się skonfrontować z policją lub grupą interwencyjną żandarmerii to niech to zrobią.
Trzeba też sięgnąć do duńskich rozwiązań i niektóre budynki, a nawet dzielnice, zlikwidować. Trzeba przesiedlić część ludności i dać jej szansę na nowy start w lepszym miejscu. Tak zrobiono w Danii, choć oczywiście nie zawsze sprawiedliwie. Dotknie to także ludzi, którzy nie zrobili niczego złego, ale docelowo będą zamieszkać w lepszym miejscu. Nie mam wątpliwości, że większość ludności tych dzielnic chciałaby móc wychodzić na ulicę po zmroku. Chciałaby móc bezpiecznie usiąść w kawiarni albo znaleźć pracę, mieć lepsze życie.
Stanie się tak tylko wtedy, gdy państwo wróci na porzucone tereny i następnie powróci do dawania szans na republikański awans. Najpierw jednak należy przywrócić i utrzymać porządek. Bez tego dalej pieniądze będą marnowane, a budowane szkoły palone.
Jakie wnioski płyną dla nas? Coraz częściej w Polsce mówi się o przyjmowaniu imigrantów. Niepokojące przy tym jest to, że głośna jest narracja równie naiwna jak ta we Francji i Niemczech lat sześćdziesiątych – damy sobie radę, nic złego się nie wydarzy.
To jest oczywiście temat na książkę. Należy Polakom zaprezentować dwa scenariusze. Nazwijmy je czarną i białą księgą. Ten pierwszy to wizja niekontrolowanej i masowej migracji, która nie kończy się integracją bądź asymilacją ludności przybyłej. Mamy w efekcie dwa równoległe względem siebie społeczeństwa. Będzie to prowadzić do kolosalnych wydatków, a w przyszłości może nawet i do przelewanej krwi. Już w krótkiej perspektywie czasowej pojawią się negatywne konsekwencje jak brak podwyżek zarobków najgorzej zarabiających. Trzeba też pamiętać, że nie jesteśmy Francją. Region paryski ma większe PKB niż cała Polska. Nie stać nas na hojne programy integracyjne, na dostęp do służby zdrowia i edukacji. My mamy problem, by te usługi zapewnić Polakom.
Inna, istotna różnica to język. Imigranci, którzy przyjeżdżają do Francji z Algierii czy z Senegalu znają przynajmniej język. Ludzie, którzy przyjeżdżają do nas z Bangladeszu, Nepalu czy Gruzji, nie porozumiewają się językiem polskim. Innymi słowy, będziemy mieć trudniej niż Francuzi.
Pamiętajmy też o jednym – w latach siedemdziesiątych było niezwykle dużo wypowiedzi polityków francuskich, brytyjskich, niemieckich i holenderskich, którzy przekonywali, że ludzie spoza Europy przyjadą tylko na chwilę do pracy, a potem powrócą do siebie. Teraz my słyszymy taką samą narrację.
Położyłbym przed Polakami również białą księgę i powiedział, że na każdym francuskim cmentarzu wojskowym jest las krzyży. W pewnym momencie przechodzą one w półksiężyce. Niezależnie od wyglądu nagrobka zawsze jest taka sama inskrypcja – umarł za Francję. Powiedziałbym również, że w paryskim Panteonie, w którym chowa się najwybitniejszych Francuzów, są również czarni obywatele Republiki. To chociażby wspomniany przeze mnie Félix Éboué – czadyjski gubernator, który jako pierwszy przeszedł na stronę generała de Gaulle`a. Kto wie, jak wyglądałaby epopeja twórcy V Republiki, gdyby nie ten pierwszy wierny – ten, który sprawił, że Wolni Francuzi mieli gdzie postawić stopę. Otrzymali własne terytorium, z którego mogli rozpocząć wojnę z Vichy, z Włochami i Niemcami. To również Josephine Baker, Aimé Césaire, Louis Delgrès.
Spójrzmy też na francuskie kino i literaturę. Nie byłyby one tym samym bez rzeczy, który pisał Léopold Sédar Senghor, czy też bez takich aktorów jak Omar Sy, który także w Polsce zyskał dużą popularność. To również aktorka Isabelle Adjani, której ojciec był Marokańczykiem a matka Niemką. Alexandre Dumas, a więc autor „Trzech Muszkieterów”, był mulatem! Francuska kultura, a więc po części i francuska tożsamość, były współtworzone przez takich ludzi. To oni Francję budowali, a niejednokrotnie za nią umierali. Tym bardziej należy żałować, że te wszystkie wielkie rzeczy są niszczone przez brak umiaru w imigracji.
Jak należy to rozumieć?
Umiar nakazywał czynić imigrację stopniową, kontrolowaną i nastawioną na asymilację, a więc tak jak było w tradycyjnym, francuskim modelu republikańskim. W pewnym momencie „puszczono kierownicę” – niech przyjeżdża tylu ludzi, ile chce. Nie musimy ich zintegrować, bo wyznajemy zasady multikulturalizmu. Ten moment można wyznaczyć chyba prezydentura Valéry`ego Giscarda d’Estainga w latach 1974 – 1981. On sam później mówił, że masowa imigracja była jego najpoważniejszym błędem. To właśnie ta polityka, a nie imigracja jako taka, doprowadziła do obecnej sytuacji.
Już Feliks Koneczny dawno temu przestrzegał przed negatywnymi skutkami dwóch równoległych cywilizacji na tej samej ziemi. Skąd więc – biorąc także pod uwagę obserwację niszczycielskich efektów takiej polityki w praktyce – ciągle poparcie dla tego kierunku? Czy to efekt ignorancji i zaślepienia? A może rację mają ci, którzy mówią, że to celowe działanie, by zmienić etniczną strukturę Europy i trwale usunąć to, co stare?
Motywacje do popierania masowej i niekontrolowanej imigracji są oczywiście różne. W przypadku polskiego rządu wynika to z przyczyn ekonomicznych. Uważa on zapewne, że to szybkie i bezpieczne rozwiązanie licznych problemów, które mamy. Potrzebujemy, żeby więcej ludzi płaciło składki na ZUS. W ten sposób można też ściągać więcej podatków i rozwiązać problemy demograficzne. To bardzo wygodny rezerwuar sił ludzkich dla każdej władzy. Każdy rząd ma jakieś bieżące problemy i nie myśli, co będzie za 25 lat. Przecież wtedy nie będą rządzić, a może już nawet żyć. Ktoś inny będzie zmagał się z problemami, które tworzy masowa imigracja. Przecież z tych samych przyczyn wpływowe środowiska pracodawców prezentują identyczne postulaty. Chcą realizować – tu i teraz – swoje interesy ekonomiczne i nie zastanawiają się nad tym, co będzie kiedyś.
Dodałbym do tego, że często ludzie, którzy mają bardzo dużo pieniędzy chcą nie tyle jeszcze więcej pieniędzy, co próbują kupić za nie świadectwo moralności. Nie ma nic prostszego niż napisać na Twitterze, że popiera się imigrantów, a żaden człowiek nie jest nielegalny. Dzięki temu jesteśmy tacy otwarci, tolerancyjni! Ale to nie oni będą zbierać owoce. Nie zobaczą problemów, mieszkając na zamkniętych, strzeżonych osiedlach. Oni będą cieszyć się tanimi kelnerami, hydraulikami i opiekunkami dla swych dzieci. Co więcej, będą to robić w glorii oświeconych i otwartych, których tak łatwo odróżnić od tych prymitywnych, zamkniętych, niewykształconych, którzy żyją bigoterią i nienawiścią, tylko dlatego, że ktoś ma inny kolor skóry, jak to oni sobie wyobrażają. Paryżanie w 16. dzielnicy nie boją się, że ktoś będzie palił ich drogie samochody i wybijał szyby.
Bez wątpienia jest jeszcze jedna grupa – to ludzie, którzy mają przekonanie, że współczesna Polska jest zła i należy ją gruntownie przebudować. Jest zbyt biała, zbyt katolicka, tradycyjna i patriarchalna. Można wybrać długą drogę, a więc stopniowego wprowadzania zmian społecznych i politycznych. Można też wybrać krótką drogę – gdy nagle wiele milionów obywateli i mieszkańców Polski będzie pochodzić z innego kraju, z innej kultury i będzie posługiwać się innym językiem, to wówczas będą mogli ogłosić, że zmienili Polskę.
Swego czasu Andrew Nearther – doradca premiera Tony`ego Blaira – wygłosił słynne przemówienie, w którym zapowiadał, że lewica będzie prawicy „wcierać różnorodność w twarz” aż do skutku (rub the Right’s nose in diversity). W ten sposób określone środowiska zyskują już na zawsze mocny argument przeciwko swoim politycznym rywalom, których można nazwać rasistami i bigotami. Zawsze da to łatwe poparcie.
A czy środowiska lewicowe są zgodne co do tej strategii?
Kwestia ta jest ostatnio bardzo chętnie badana przez socjologów. Jest poważne pęknięcie wśród partii lewicowych, które dotyczy tak zwanego paradoksu postępowca. Jak pogodzić rozbudowane państwo opiekuńcze z masową imigracją? Tradycyjnie państwo opiekuńcze opiera się na pewnym kontrakcie. Nie bez powodu najlepiej funkcjonuje ono w społeczeństwa homogenicznych. Skandynawia to modelowy przykład. Często imigranci albo podejmują się najgorszych prac, bo nie mają kwalifikacji lub nie znają języka, albo w ogóle nie pracują, co zwiększa koszty społeczne. Badania są w tej kwestii jednoznaczne. Według University College London począwszy od lat dziewięćdziesiątych przez kolejne dwie dekady Wielka Brytania dołożyła do imigracji. A przecież powszechna narracja jest odwrotna. Nic dziwnego, że coraz więcej partii socjaldemokratycznej postuluje ograniczenie imigracji.
Dlaczego?
Bowiem nasz model społeczno-gospodarczy nie jest w stanie obsłużyć potężnych rzesz ludzi, którzy przyjeżdżają z innej kultury i często nie akceptują zasad gry. Mniejsza imigracja oznacza mniejszy nacisk na instytucje tworzące filary państwa opiekuńczego, a jednocześnie ogranicza ryzyko ucieczki elektoratu ku skrajnej prawicy.
Jednocześnie daleka lewica coraz częściej stoi na stanowisku, że w takiej sytuacji to właśnie imigranci stać się mogą źródłem ich politycznego poparcia. Należy zostawić białych, rasistowskich robotników z ich bigoterią i prymitywizmem i skupić się na przejmowaniu głosów imigrantów, których będzie coraz więcej. Weźmy przykład Jeana-Luca Mélenchona. Jeszcze nie tak dawno grzmiał przeciwko burce. Pozował na pierwszego obrońcę świeckiego państwa. Teraz mówi, że to kwestia praw człowieka, a muzułmańskie zakrywanie włosów to feminizm.
Gdy po zamachach w Paryżu lewica republikańska wspierała bombardowanie pozycji Państwa Islamskiego w Syrii, a prezydent Hollande zapowiadał, że ci ludzie nie zniszczą Republiki, bowiem ta zniszczy ich, politycy dalekiej lewicy szli w marszach przeciwko islamofobii. Kilka lat później przeszli nawet pod redakcją Charlie Hebdo, krzycząc „Allahu akbar”.
Wiem, że nie sposób zajrzeć komuś go głowy, ale czy te działania wynikają z cynizmu tych ludzi, czy faktycznie są przekonani, że w ten sposób dadzą Europie lepszą przyszłość?
Zapewne są i tacy, i tacy. Nie brak tych, którzy potrzebują poparcia i jest do dla nich zastępczy proletariat. Niemniej jednak zapewne są także i ci, którzy mają czyste intencje i szczerze obawiają się rasizmu, ksenofobii oraz tego, co może się stać, jeśli nie zwiększymy otwartości i wspaniałomyślności. Gdy jednak Jean-Luc Mélenchon otwarcie mówi, że Francja ma stać się wielką Martyniką, a Francję należy po prostu „skreolizować” poprzez stworzenie nowego narodu, to mówi tym samym, że to, co zaczęło się w V wieku ma się po prostu skończyć. Mówi, że formuła Francji, która czasem lepiej, a czasem gorzej, trwała przez 1,5 tysiąca lat, wyczerpała się. Nie ma już miejsca ani na Republikę, ani na świeckie państwo. Jean-Luc Mélenchon nie jest zdolny potępić żadnego, nawet najgorszego działania, jeśli to jest czynione w imię islamu, ale zawsze jest pierwszy do wyrażenia zaniepokojenia, gdy jakiś ksiądz publicznie się wypowie lub gdy Macron spotka się z biskupem.
To doskonały moment, by powiedzieć jasno, czy na poważnie traktujemy wartości, na których Republika jest fundowana, czy też nie. Wszyscy ci, którzy krzyczeli, że tak bardzo popierają państwo świeckie mają okazję się wykazać. W praktyce jednak jest inaczej, bowiem od Amnesty International po Borisa Johnsona wszyscy potępiają Francję za jej działania.
W którą stronę zmierza Francja, ale także my jako Europejczycy i Polska?
Odwołam się do długiego trwania, czyli do terminu, który wymyślili Francuzi. Współczesna Francja jest do pewnego stopnia produktem „kreolizacji”, ale był to proces, który trwał 1,5 tysiąca lat. Bardzo lubię odwoływać się do piłkarzy, by coś wyjaśnić. Czy Hugo Lloris tęskni za Katalonią i ma pretensje do Francuzów, ze Ludwik XIV oderwał część jego ojczyzny i włączył do Francji? Czy Dimitri Payet ma pretensje, że Réunion został podbity przez Francuzów? Czy z Francją problem ma Oliver Giroud, którego pochodząca z Sabaudii babka lepiej mówiła po włosku niż po francusku? Nie ma również tarć w przypadku Alzatczyków, którzy często mają niemieckie nazwiska i francuskie imiona, czy też Flamandczyków lub Bretończyków. Większość z nas nazwałaby Bretończyków i Prowansalczyków Francuzami. W ich przypadku asymilacja się udała. Do francuskości ostatecznie przyciągnęła ich I wojna światowa, bo trafiając do wojska musieli rozumieć rozkazy. Bretoński chłop często mówił w języku, który przypomina irlandzki lub szkocki. Jego francuski nie był zbyt dobry. To pokazuje jak długo trwają te procesy.
Gdy ma się 1,5 tysiąca lat historii, a asymilowane grupy pozostają znaczącą mniejszością, to problem nie występuje. Proces przebiega harmonijnie i pokojowo. Nie da się jednak przyjmować setek tysięcy ludzi rocznie, pozwalać im osadzać się w dzielnicach, które w swym codziennym życiu bardziej przypominają Algier lub Rabat niż Paryż, i liczyć na podobne, pozytywne efekty.
Mamy w sobie nieprawdopodobnie dużo pychy uznając, że to, co naszym przodkom zajęło setki lat, my zrobimy w ramach Willkommensklasse i czterotygodniowego kursu bycia Francuzem. Nasza arogancja wobec wielkich procesów i długiego trwania to moim zdaniem główny problem.