Największa obawa Zachodu
Zakończony w Johannesburgu szczyt BRICS był przede wszystkim pokazem roli i znaczenia Chin w tej grupie. Rozszerzenie o kolejnych sześć państw otworzy nowy rozdział w historii formatu, który coraz wyraźniej zamienia się w narzędzie Pekinu do budowania wpływów w państwach Globalnego Południa.
Rezultatem spotkania w Republice Południowej Afryki liderów państw BRICS jest zaproszenie do tego grona Argentyny, Egiptu, Etiopii, Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich oraz Iranu. Decyzja ta jest przede wszystkim dyplomatycznym zwycięstwem Chin, które jeszcze przed szczytem komunikowały przez swoich oficjalnych przedstawicieli, że powiększenie formatu o nowych członków pozwoli lepiej zrównoważyć grupy zdominowane przez zachodnie mocarstwa, na przykład G-7. Pekin zdołał przełamać opór takich państw jak Brazylia, czy Indie, które wyrażały swój sceptycyzm wobec dołączenia nowych członków. Jeszcze po pierwszym dniu szczytu wydawało się, że jedynym, co uda się osiągnąć liderom BRICS, będzie uzgodnienie formuły i zasad przystąpienia dla nowych krajów. Finalnie jednak Chinom udało się przeforsować rozszerzenie, które stanie się faktem w styczniu następnego roku.
O rosnącym znaczeniu państw BRICS w światowej gospodarce świadczą liczby. W krajach grupy zamieszkuje 40% światowej populacji i wytwarzane jest około jednej czwartej globalnego PKB. W 2021 roku PKB państw BRICS liczone według Parytetu Siły Nabywczej (PPP), przekroczyło to generowane przez mocarstwa skupione w G-7. Po rozszerzeniu kraje członkowskie formatu będą odpowiadać za około 46% światowej populacji oraz około 30% globalnego PKB. Kolejne kraje, które aspirują do dołączenia do BRICS, jak Nigeria, mogą jeszcze umocnić wizerunek grupy jako międzynarodowej platformy dla Globalnego Południa, akcentujących swoje niezadowolenie z ich zdaniem niedostatecznego uwzględniania ich głosu w starszych formatach współpracy i instytucjach zdominowanych przez zachodnie mocarstwa.
Choć rozszerzenie BRICS powinno być odczytane przez państwa Zachodu, przede wszystkim USA, jako ostrzeżenie przed utratą części globalnych wpływów, to jednak trudno postrzegać ten format jako zwarty antyzachodni blok. Pod warstwą antykolonialnej retoryki i apeli o lepsze uwzględnianie głosu państw niezachodnich w międzynarodowych instytucjach, członków grupy dzieli wiele przeciwstawnych interesów. Dość przypomnieć konflikt na linii Pekin – New Delhi i obawy Indii związane z agresywną polityką Chin w regionie Indo-Pacyfiku. Choć Arabia Saudyjska i Iran dokonały w ostatnim czasie normalizacji relacji, to jednak skala sprzecznych interesów w regionie Zatoki i na Bliskim Wschodzie oraz program jądrowy Teheranu mogą w każdej chwili podważyć kruche odprężenie w tych relacjach i skutkować powrotem poważnych napięć w tamtym rejonie świata.
Tym niemniej należy zauważyć dołączenie Iranu do BRICS, co cementuje jeszcze silniej zbliżenie, do jakiego doszło od czasów rosyjskiej inwazji na Ukrainę między Moskwą i Teheranem. Warto również dostrzec, że pomimo nieobecności prezydenta Putina na szczycie BRICS kolejne spotkanie, już w poszerzonym gronie, odbędzie się prawdopodobnie w Kazaniu, na czym szczególnie zależy Kremlowi, który chce pokazać, że nie jest izolowany na arenie międzynarodowej.
Format BRICS jest nierzadko porównywany do formalnych i nieformalnych platform współpracy państw Zachodu, ale pomimo wyżej przytoczonych liczb, świadczących o rosnącym znaczeniu tej grupy w globalnej gospodarce, to wciąż Zachód posiada największą zdolność do daleko idącej współpracy, do której jak dotąd, nie były zdolne państwa niezachodnie.
Jeśli bowiem wyjdziemy z fundamentalnego założenia, że podstawowym podmiotem stosunków międzynarodowych jest państwo, kierujące się niezwykle często dość wąsko pojmowanymi interesami własnymi, co istotnie utrudnia współpracę na arenie międzynarodowej, to z tej perspektywy stopień kooperacji w ramach wspólnoty Zachodu jest i tak fenomenem na skalę globalną. I to pomimo istniejących różnic wewnętrznych i licznych sprzecznych interesów. W przeciwieństwie do BRICS, czy innych niezachodnich formatów, takich jak Szanghajska Organizacja Współpracy (SzOW), państwa Zachodu, wliczając do ich grona także Japonię i Koreę Południową, stanowią względnie zwarty blok.
Spójność każdej tego typu sieci sojuszy zależy po pierwsze od istnienia lidera – wiodącego mocarstwa i jego względnej potęgi, z której wynika wprost zdolność do narzucania swojej woli członkom wspólnoty. Po drugie, ze względnie podobnej percepcji zagrożeń, podzielanej przez jej członków. Po trzecie wynika także z relacji między kosztami i korzyściami bycia częścią bloku, a po czwarte zależy od istniejących alternatyw.
W tym sensie, choć względna potęga USA w wymiarze globalnym maleje, to wciąż jest ona na tyle duża, że wystarcza do mobilizacji po swojej stronie pozostałych sojuszników. Również korzyści wynikające z przynależności do Zachodu wciąż przeważają nad kosztami, które jednak dla niektórych państw, na przykład Niemiec, znacząco wzrosły. Nie ma także obecnie żadnej realnej alternatywy dla państw Zachodu, niż funkcjonowanie w ramach względnie spójnej wspólnoty pod amerykańskim patronatem. Może nie jest to rozwiązanie najbardziej optymalne z punktu widzenia ambicji Berlina i Paryża, ale żadne konkretne alternatywy po prostu nie istnieją.
Jednak to postawa Stanów Zjednoczonych wobec sojuszników jest punktem ciężkości Zachodu, a niektóre posunięcia administracji Trumpa i Bidena miały i mają negatywny wpływ na spoistość bloku. Mowa tu z jednej strony o merkantylnej polityce handlowej i przemysłowej, która istotnie poróżniła Amerykę z Europą, szczególnie jej zachodnią częścią, a także o kolejnych restrykcjach technologicznych nakładanych przez Waszyngton niejednokrotnie arbitralnie i bez uzgodnień z partnerami. Obie te kwestie znacząco podwyższyły państwom Zachodu koszty funkcjonowania w jego obrębie. Chcąc utrzymać spoistość swoich sojuszy Stany Zjednoczone muszą dokonać korekt w swojej polityce przemysłowej i rozważniej wprowadzać kolejne restrykcje technologiczne, konsultując je z partnerami.
Na kondycji Zachodu zaważy także z pewnością wynik wojny rosyjsko-ukraińskiej i postawa europejskich członków NATO. Jeśli bowiem nie wezmą oni na siebie większej części obciążeń związanych z budową potencjału odstraszania wobec Rosji oraz pomocy dla Ukrainy, to niezwykle krucha i w niektórych miejscach już wyraźnie pękająca współpraca w ramach Zachodu może okazać się jego łabędzim śpiewem. Niestety, różnica w percepcji zagrożeń między państwami w Europie – która przekłada się np. na lawirowanie Niemiec w kwestii ich wydatków na obronność, czy też na zakres pomocy Ukrainie – nie daje powodów do optymizmu. Podobnie zresztą, jak rosnący w USA sceptycyzm wobec kontynuacji pomocy wojskowej dla Kijowa.
Według jednego z ostatnich sondaży przeprowadzonych na zlecenie CNN większość Amerykanów sprzeciwia się zatwierdzeniu przez Kongres dodatkowych funduszy na wsparcie Ukrainy w wojnie z Rosją, ponieważ opinia publiczna jest podzielona co do tego, czy Stany Zjednoczone zrobiły już wystarczająco dużo, aby pomóc Ukraińcom. 55% respondentów twierdzi, że Kongres USA nie powinien autoryzować dodatkowych funduszy, w porównaniu z 45%, którzy twierdzą, że powinien to zrobić. 51% uważa, że USA zrobiły już wystarczająco dużo, aby pomóc Ukrainie, podczas gdy 48% twierdzi, że powinny zrobić więcej. Dla porównania, sondaż przeprowadzony w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji pod koniec lutego 2022 r. wykazał, że 62% respondentów uważało, że Stany Zjednoczone powinny były zrobić więcej w kwestii wsparcia dla Kijowa.
A zatem to nie poszerzająca się grupa BRICS powinna stanowić największy powód do obaw dla Zachodu, chcącego zachować globalną pozycję. To postawa USA wobec zaangażowania w Europie oraz istotne różnice między państwami Zachodu w ocenie skali poszczególnych zagrożeń stanowić powinny główne obszary zainteresowania i dyplomatycznych działań ze strony tych krajów, którym szczególnie zależy na przetrwaniu Zachodu. Niewątpliwie do tego grona zalicza się Polska.
Marek Stefan