Kapitol, siedziba amerykańskiego Kongresu, przeżywa w ostatnim czasie prawdziwe dyplomatyczne oblężenie. Delegacje polityków, urzędników i ekspertów z Europy przybywają do Waszyngtonu, by przekonywać amerykańskich polityków do dalszego wspierania wojennego wysiłku Ukrainy. Jak dotąd efekty działań europejczyków są niewielkie, a widmo wygranej Donalda Trumpa w jesiennych wyborach prezydenckich z pewnością przyniesie zmiany w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych.

Kanclerz Niemiec, były i obecny sekretarz generalny NATO, liczne delegacje parlamentarzystów z państw europejskich w misjach po drugiej stronie Atlantyku stawiają sobie wspólny cel: nakłonić Amerykę do kontynuowania wsparcia Ukrainy, bez którego w trudnej sytuacji bezpieczeństwa znajdzie się nie tylko Kijów, ale także państwa  NATO. 

„Jeśli nie uda nam się wspólnie z USA powstrzymać Rosji na Ukrainie, to kwestią czasu jest wojna przeciwko NATO w ogóle, a to będzie oznaczała jeszcze większe koszty dla USA” – powiedział Aron Emilsson, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych szwedzkiego parlamentu.

Łotewski odpowiednik Emilssona, Rihards Kols, powiedział, że uderzył go brak poczucia pilności u Amerykanów w kwestii sytuacji bezpieczeństwa w Europie. „Odniosłem wrażenie, że wojna na Ukrainie jest czymś bardzo odległym dla amerykańskich polityków”, stwierdził Kols.

Zygimantas Pavilionis, przewodniczący komisji spraw zagranicznych litewskiego parlamentu, który od początku wojny odbył kilka podróży do Waszyngtonu, powiedział, że przyjęcie jego i pozostałych parlamentarzystów na Kapitolu „pogarsza się z każdą wizytą”. W tygodniu poprzedzającym przyjazd litewska delegacja skontaktowała się z biurami około 20 republikanów z Kongresu, którzy w różnym stopniu sceptycznie odnosili się do pomocy USA dla Ukrainy. Tylko trzy biura odpowiedziały na prośbę o spotkanie.

Pavilionis, podobnie jak wielu polityków i urzędników z krajów bałtyckich, starał się alarmować o rewanżystowskich zamiarach Rosji na długo przed inwazją na Ukrainę na pełną skalę. „Nasz argument jest prosty: jeśli nie chcecie kolejnego Pearl Harbor, lepiej nas posłuchajcie” – powiedział.

W czwartek 8 lutego niepowodzenie przegłosowania przez Senat USA pakietu wsparcia dla Ukrainy skomentował na portalu X (dawniej Twitter) premier polskiego rządu Donald Tusk, pisząc: „Drodzy republikańscy senatorowie Ameryki, Ronald Reagan, który pomógł milionom z nas odzyskać wolność i niepodległość, musi dziś przewracać się w grobie. Wstydźcie się”. 

Z kolei tuż przed wizytą w stolicy Stanów Zjednoczonych kanclerz Niemiec Olaf Scholz w artykule w „The Wall Street Journal” pisał: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby zapobiec zwycięstwu Rosji. Jeśli tego nie zrobimy, możemy wkrótce obudzić się w świecie jeszcze bardziej niestabilnym, groźnym i nieprzewidywalnym niż podczas zimnej wojny”. 

Przytoczone wypowiedzi europejskich polityków wynikają, jak się wydaje, z pewnego podzielanego przez większość europejskich elit przekonania, że prowadzona przez USA polityka globalnego politycznego, wojskowego i gospodarczego prymatu, jest w zasadzie bezalternatywna dla Ameryki. Jej porzucenie miałoby skutkować bolesną dla Waszyngtonu utratą wpływów w różnych częściach świata, na co Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić. 

Podstawowym problemem tego przekonania jest jego oderwanie od realiów zmieniającego się globalnego układu sił. Strategia prymatu USA, której immanentną cechą była ideologiczna nadbudowa w postaci „międzynarodowego porządku opartego na zasadach”, czytaj: dominacji wartości demokratyczno-liberalnych, mogła zaistnieć wyłącznie w warunkach jednobiegunowej chwili. Sytuacji zupełnie bezprecedensowej w dziejach świata, kiedy na globie istniało tylko jedno supermocarstwo, mające przygniatającą przewagę nad wszystkimi pozostałymi państwami w systemie. Ten świat już przeminął, a trwająca „międzyepoka” wydaje się przekształcać w kierunku kolejnego systemu wielobiegunowego, choć z wyraźną przewagą w wielu obszarach dwóch mocarstw – USA i Chin. 

Wpływowy europejski ekspert do spraw międzynarodowych Mark Leonard wskazuje jednak na zasadnicze różnice między okresem duopolu globalnego w wykonaniu USA i ZSRR, a obecną przewagą, jaką dysponują Ameryka i Chiny wobec reszty mocarstw w systemie: „Pekin i Waszyngton nie cieszą się taką samą globalną dominacją, jak Związek Radziecki i Stany Zjednoczone po 1945 roku. W 1950 roku Stany Zjednoczone i ich główni sojusznicy (kraje NATO, Australia i Japonia) oraz świat komunistyczny (Związek Radziecki, Chiny i blok wschodni) odpowiadały łącznie za 88 procent globalnego PKB. Dziś jednak Zachód i grupa mocarstw rewizjonistycznych łącznie odpowiadają za zaledwie 57 procent globalnego PKB. Podczas gdy wydatki na obronność krajów niezaangażowanych były znikome jeszcze w latach 60. (około 1 procenta globalnej sumy), obecnie wynoszą 15 procent i szybko rosną”.

Dane te sugerują zatem, że wkraczamy w okres niezrównoważonej wielobiegunowości, środowiska międzynarodowego, w którym dwie główne potęgi (Stany Zjednoczone i Chiny) są dominujące, ale inne mocarstwa drugiego rzędu (Japonia, Wielka Brytania, Niemcy, Indie, Turcja, Francja oraz Arabia Saudyjska) są również ważnymi graczami, poszerzającymi swoje pole manewru między zwaśnionymi supermocarstwami. Ma to istotne implikacje dla amerykańskiej strategii w zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. 

Nietrudno dostrzec, że amerykańska administracja nadal próbuje realizować strategię globalnego prymatu, która jednak w coraz mniejszym stopniu przystaje do obecnego układu sił w świecie. Sygnały, jakie płyną ze środowisk partii republikańskiej wskazują, że są one świadome zachodzących zmian, a także przekonane, że Ameryka nawet po przewartościowaniu swojej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa nadal będzie mogła zachować status mocarstwa globalnego. Ponadto niemała część z republikańskich elit jest przekonana o konieczności skupienia się USA na powstrzymywaniu Chin, nawet kosztem porzucenia innych celów. Nie brakuje też i takich, którzy są zdania, że ze względu na problemy wewnętrzne oraz migracyjne uwaga Waszyngtonu nie powinna koncentrować się w takim stopniu jak dotychczas na wyzwaniach zewnętrznych. 

W tym miejscu warto przywołać raport amerykańskiego ośrodka The Marathonian Initiative, który stworzyli byli urzędnicy w administracji Donalda Trumpa: Elbridge Colby, Jakub Grygiel, Matt Pttinger oraz Wess Mitchell. Opracowanie pod tytułem „Właściwa strategiczna depriorytetyzacja” został przygotowany na zlecenie wewnętrznego think-tanku Pentagonu, Office of Net Assessment. Jego autorzy, po ewentualnym zwycięstwie Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich, mogą ponownie zasilić szeregi nowej administracji, dlatego warto przyjrzeć się głównym założeniom tego dokumentu. 

Depriotytetyzacja, będąca głównym przedmiotem raportu to proces następujący po wyznaczeniu priotytetów w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. Autorzy wskazują, że w historii mocarstwa posiadające liczne zobowiązania i zmagające się z rosnącą liczbą problemów podejmowały się zwykle trudnego zadania zawężenia swoich celów, a pozostałe obszary politycznej aktywności poddawały depriotytetyzacji, czyli uporządkowanemu procesowi ograniczenia zaangażowania. Jest to przeciwieństwo nagłego odwrotu, lub porzucenia sojuszników, co mogłoby wywołać niepożądane dla depriorytetyzującego mocarstwa skutki w postaci powstania np. „próżni bezpieczeństwa”. Zatem kluczowym elementem tego podejścia jest zachowanie przez dotychczas dominujące mocarstwo części wpływów, między innymi w celu reagowania na zmieniającą się regionalną równowagę sił. 

Autorzy zauważają jednak, że elity w Waszyngtonie przejawiają wyjątkową niechęć do ograniczania postawionych wcześniej celów: „Amerykanie wydają się mieć awersję do konfrontacji z kompromisami. Nasze wyjątkowe okoliczności zmniejszyły ciężar konieczności dokonywania trudnych wyborów, które były chlebem powszednim wielu mocarstw. Geografia pozwoliła Ameryce wybrać czas i zakres jej zaangażowania w euroazjatyckie zmagania o potęgę i zdominować te rywalizację nie napotykając na ograniczenia zasobów na tyle poważne, aby poddać w wątpliwość ostateczny wynik. Chociaż istnieją przykłady udanej depriorytetyzacji w wykonaniu USA, w tym w erze Nixona i Reagana, zbyt często Stany Zjednoczone obracały się w przeciwnym kierunku i decydowały się na chaotyczne i nagłe wycofanie się, w dużej mierze dlatego, że koszty takiego działania były odległe geograficznie i łatwo było o nich zapomnieć. Przykładem może być wycofanie się USA z Europy po I wojnie światowej, a także nasze nagłe wycofanie się z Wietnamu, Iraku i Afganistanu. Mówiąc potocznie, mamy tendencję do bycia w pełni zaangażowanymi (all-in) lub całkowicie się wycofujemy (all-out)”. 

Dokładne omówienie możliwych wariantów strategii depriorytetyzacji wymagałoby osobnego tekstu, na razie warto zwrócić uwagę na to, że autorzy przywołanego raportu są w zasadzie zgodni, że realizacja takiej polityki przez zewnętrzne mocarstwo pozostawia jego lokalnym sojusznikom pewne pole manewru, które daje im możliwość wzmocnienia własnej pozycji w danym regionie. Czy przybierze to formę wejścia do programu NATO Nuclear Sharing, czy rozmieszczenia na terytorium lokalnego sojusznika broni strategicznej w celu odstraszania regionalnego przeciwnika, jakim jest Rosja, to kwestie otwarte. 

Niewykluczone są także szersze transfery uzbrojenia i technologii wojskowych. Wszystko to wymaga jednak od państw flankowych, takich jak Polska, aktywności dyplomatycznej i manifestowania własnych zdolności odstraszania, które stanowić będą najlepszy argument dla przyszłej republikańskiej administracji, że warto zabezpieczyć mniej istotny teatr strategiczny w oparciu o zdeterminowane państwa wschodniej i północnej flanki NATO. A zatem, możliwe ograniczenie przez republikańską administrację konwencjonalnej obecności w Europie może zostać zastąpione wzmocnieniem przez USA gwarancji bezpieczeństwa w wymiarze strategicznym – nuklearnym.  

Coraz bardziej histeryczne i moralizatorskie nawoływania europejskich polityków w żadnym razie nie pomagają w realizacji optymalnej strategii utrzymania choć częściowej obecności USA na Starym Kontynencie. Są one jedynie świadectwem niezrozumienia zmieniających się parametrów międzynarodowej rozgrywki mocarstw, która odbywa się już obecnie w świecie wielobiegunowym, do którego w coraz mniejszym stopniu przystaje zbiór liberalnych zasad, legitymizujących porządek jednobiegunowy. 

Wracając do słów premiera Tuska, powołującego się na dziedzictwo prezydenta Reagana, należy zrozumieć, że przyszła polityka ewentualnej administracji Trumpa będzie miała prawdopodobnie więcej z ducha nixonowskiego detente. Strategia realizowana przez duet Nixon – Kissinger charakteryzowała się stosowaniem depriotytetyzacji, czego dowodem było wycofanie się USA z Wietnamu i słynna doktryna Guam, która zmusiła sojuszników Stanów Zjednoczonych w Azji do zmian w ich polityce bezpieczeństwa. Paradoks polega na tym, że wówczas nie osiągnięto zakładanych rezultatów przede wszystkim dlatego, że USA szybko odrobiły straty po upokorzeniu w Indochinach i rzuciły ZSRR wyzwanie w postaci wyścigu zbrojeń, który ostatecznie doprowadził do jego upadku. 

Nixon i Kissinger chcieli realizować strategię, która bardziej pasowała nie do realiów świata dwubiegunowego, lecz wielobiegunowego. Wówczas Stany Zjednoczone, mimo okresowych problemów i porażek, miały nadal miażdżącą przewagę nad większością państw w systemie. Teraz, w realiach wielobiegunowości, stare założenia strategiczne, którymi kierowali się Nixon i Kissinger, odczytane na nowo, mogą stać się dla obecnych elit partii republikańskiej źródłem inspiracji w projektowaniu amerykańskiej obecności w świecie. Warto mieć to na uwadze przygotowując się na możliwą amerykańską strategię depriorytetyzacji. 

Marek Stefan