Zawarty jesienią 2021 roku, pakt bezpieczeństwa między Australią, Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi, opisany akronimem AUKUS, wzbudza coraz poważniejsze kontrowersje wśród elit politycznych w Canberrze. Układ, który miał zwiększyć bezpieczeństwo Australii w obliczu rosnącej potęgi Chin w regionie Indo-Pacyfiku, tak ściśle związał los tego państwa z polityką Waszyngtonu, że pozbawił je zasadniczo większego pola manewru w relacjach z silniejszym sojusznikiem. Jest to niezwykle dobrze widoczne, jeśli prześledzimy los programu pozyskiwania przez Australię floty nowych okrętów podwodnych, które znajdują się w centrum całego porozumienia AUKUS.
Królewska Marynarka Wojenna Australii ma stopniowo wycofywać podwodne klasy Collins, które weszły do służby w drugiej połowie lat 90 ubiegłego wieku. Pierwotnie miały je zastąpić jednostki wyprodukowane przez francuską zbrojeniówkę – 12 konwencjonalnych okrętów podwodnych typu Attack, bazujących na francuskim projekcie Shortfin Barracuda Block 1A zaoferowanym przez spółkę Naval Group. Ostatecznie jednak, w wyniku zawiązania przez Waszyngton, Londyn i Canberrę nowego układu o bezpieczeństwie, Australia zdecydowała się wycofać z umowy z Francuzami i podjęła decyzję o budowie nowych okrętów podwodnych, ale już z napędem atomowym, przy współpracy z brytyjskimi i amerykańskimi firmami zbrojeniowymi.
Kontrakt na nowe okręty podwodne opiewa na kwotę ponad 245 miliardów dolarów i ma być realizowany na przestrzeni trzech dekad. Co istotne, budowa dwunastu klasycznych okrętów podwodnych typu Attack/Barracuda we własnych stoczniach miała kosztować pięciokrotnie mniej i przebiegać co najmniej o kilkanaście lat krócej. Jak zwracają uwagę australijscy stratedzy, tacy jak profesor Hugh White czy analitycy w ośrodku Lowy Institute for International Policy, pozyskanie przez Australię okrętów podwodnych o napędzie atomowym wskazuje, że ze względu na ich znacznie większy zasięg operowania niż w przypadku klasycznych jednostek z silnikiem diesla, Canberra zakłada czynny udział swoich sił zbrojnych w możliwym konflikcie między USA i ChRL w Azji Wschodniej. Pozyskanie tego typu uzbrojenia wykracza zatem poza realizację podstawowych celów obronnych Australii, koncentrujących się na obronie kontynentu.
Podstawowym punktem krytyki programu pozyskiwania nowych okrętów podwodnych przez Australię jest jednak harmonogram prac. Nowe jednostki SSN „AUKUS” mają zostać wyprodukowane przez brytyjskie konsorcjum zbrojeniowe BAE Systems oraz australijską firmę ASC Pty Ltd. Jednak pierwsze okręty mają pojawić się w służbie dopiero w latach czterdziestych. Żeby uzupełnić lukę pomiędzy wycofywanymi Collinsami i wejściem do służby nowych jednostek, Canberra zawarła porozumienie ze Stanami Zjednoczonymi o pozyskaniu trzech do pięciu amerykańskich okrętów podwodnych klasy Virginia, z których pierwszy miałby zostać dostarczony w 2032 r., a kolejne dwa w 2035 i 2037 r., z opcją na kolejne dwa, jeśli dostawy SSN „Aukus” się spóźnią. W tym miejscu pojawia się jednak problem.
Obecnie amerykańska baza stoczniowa przeżywa poważny kryzys związany z niedostatecznymi mocami produkcyjnymi i remontowymi. Opóźnieniu ulegają kolejne projekty, a Pentagon nie zamierza radykalnie zwiększać budżetu na poprawę zdolności przemysłowych w tym względzie, czego najlepszym dowodem jest wniosek budżetowy Departamentu Obrony na rok fiskalny 2025, który zakłada jedynie 0,9 % wzrostu wydatków, co przy obecnej inflacji oznacza spadek realnych wydatków na obronność.
W efekcie, jak zwraca uwagę profesor James Holmes z Naval War College, amerykańska US Navy zamówi zaledwie sześć okrętów wojennych przy jednoczesnym wycofaniu 19 jednostek. Na dodatek, wniosek budżetowy Pentagonu wskazuje, że marynarka wojenna miałaby obniżyć tempo budowy okrętów podwodnych klasy Virginia z ponad dwóch rocznie do nieco ponad jednego. Stawia to pod znakiem zapytania zdolność amerykańskiego przemysłu stoczniowego do wywiązania się ze zobowiązań wobec Australii w ramach umowy AUKUS.
Otwarcie pisze o tym były premier Australii Malcolm Turnbull w artykule dla brytyjskiego „The Guardian”: „Amerykańskiej marynarce brakuje okrętów podwodnych. Ma co najmniej 17 okrętów Virginia mniej niż obecnie potrzebuje. Amerykański przemysł nie tylko nie buduje wystarczająco dużo, aby zaspokoić potrzeby amerykańskiej marynarki wojennej, ale także nie jest w stanie utrzymać zadowalającego tempa napraw i konserwacji posiadanych okrętów podwodnych. Według stanu na wrzesień ubiegłego roku, 33% okrętów podwodnych SSN znajdowało się w magazynach lub oczekiwało na konserwację, podczas gdy docelowo miało to być 20%”.
Canberra może mieć w tym względzie rzeczywiste powody do obaw, bowiem w grudniu zeszłego roku Kongres przyjął regulacje dotyczące porozumienia AUKUS, w świetle których amerykańskie okręty nie będą mogły być sprzedane Australii, chyba że Biały Dom potwierdzi, że ich zbycie nie osłabi zdolności US Navy.
Jak podsumowuje swoje rozważania Turnbull: „Dostarczenie Australijskiej Królewskiej Marynarce Wojennej okrętów podwodnych klasy Virginia zależy od rozwoju amerykańskiego przemysłu, amerykańskich potrzeb wojskowych i amerykańskiej polityki. Australia nie ma wpływu na żaden z tych czynników. To tyle, jeśli chodzi o australijską suwerenność. Czy istnieje plan B?”. Trudno nie odnieść wrażenia, że słowa byłego premiera Australii brzmią dla nas nad Wisłą jakoś niepokojąco znajomo.
Polska, podobnie jak Australia, ze względu na skalę swoich zakupów zbrojeniowych w USA, niezwykle mocno związała swój los z polityką Waszyngtonu. Nie krytykując ogólnego kierunku i zasadności koniecznej bliskiej współpracy między Polską i Stanami Zjednoczonymi zwłaszcza w obszarze bezpieczeństwa, polskie elity polityczne powinny wiedzieć, gdzie leżą nasze „czerwone linie” we współpracy nawet z najważniejszym gwarantem naszego bezpieczeństwa. Nigdy bowiem nie jest tak, że interesy nawet najlepszych sojuszników są i będą całkowicie zbieżne. Sojusze podlegają ewolucji pod wpływem zmieniających się okoliczności geopolitycznych, a zbyt duże uzależnienie naszych zdolności wojskowych od dostawców pochodzących od jednego sojusznika, daje mu niezwykle silną dźwignię nacisku politycznego. Doskonale widać to na przykładzie pocisków manewrujących JASSM ER, które mają trafić na wyposażenie polskich samolotów F-16.
Jak wskazuje w wypowiedzi dla jednego z portali informacyjnych Jarosław Wolski, analityk zajmujący się kwestiami zbrojeniowymi: „Nie wiadomo czy mamy własny, narodowy system do targetingu i planowania misji. Najpierw trzeba określić cel, który chcemy trafić, i misję zaplanować. Przy naszych poprzednich JASSM-ach wszystko zapewniali nam Amerykanie. Przekazywali nam tzw. paczkę informacji, planowali misję i wgrywali do pocisku przed wylotem. Teraz pytanie, czy u nas powstanie system do wykrywania celów i planowania misji. A nawet jeśli powstanie, to czy samodzielnie będziemy w stanie zaprogramować misję i wgrać ją do pamięci pocisku”.
Podobne zależności od politycznej woli Amerykanów będą występowały w przypadku samolotów F-35.
Trwająca wojna ukraińsko-rosyjska dostarcza szeregu dowodów na to w jaki sposób, dzięki kontrolowaniu przez Pentagon uzbrojenia przekazywanego Kijowowi, Amerykanie mogą dyktować Ukraińcom w jakie cele i gdzie mogą uderzać.
To jest właśnie cena nadmiernej strategicznej zależności wynikającej z braku własnej wizji i strategii polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, dostosowanej do zmieniającej się rzeczywistości geopolitycznej.
Polski program pocisków manewrujących jest w zasięgu naszego przemysłu zbrojeniowego, tym bardziej jeśli do współpracy zaprosilibyśmy innych partnerów, w tym na przykład Ukrainę, która po swoich doświadczeniach w relacjach z Amerykanami może być żywo zainteresowana pozyskaniem takich zdolności.
Obecna administracja w Białym Domu udowodniła bowiem wielokrotnie, że jej obawa przed domniemaną eskalacją konfliktu z Rosją skutecznie wpływa na jej postawę wobec Kijowa. Niska tolerancja przez Amerykanów ryzyka w kontekście rosyjskim powinna zapalać w gabinetach naszych polityków lampki ostrzegawcze, że należy dołożyć wszelkich starań, żeby tam, gdzie jest to możliwe w obszarze bezpieczeństwa, osiągnąć jak największy stopień strategicznej niezależności.
Marek Stefan