80 lat temu armie zachodnich aliantów wylądowały w Normandii otwierając tzw. „drugi front” w wojnie z III Rzeszą. Sukces tego bezprecedensowego w dziejach konfliktów wydarzenia był jednym z fundamentów, na których wyrosła wspólnota państw Zachodu. Okrągłe i uroczyste upamiętnienie D-Day, odbyło się jednak w cieniu trwającej największej wojny, jakiej doświadczyła Europa od 1945 roku. Prezydent Zełeński, choć jak zwykle mógł liczyć na ciepłe przyjęcie ze strony zachodnich elit zgromadzonych na obchodach, nie ma jednak zbyt wielu powodów do optymizmu.
Sytuacja na froncie, szczególnie w regionie Charkowskim jest wciąż daleka od stabilnej; siłom zbrojnym jest coraz trudniej pozyskiwać nowych rekrutów, a potrzebne uzbrojenie z Zachodu spływa wciąż za wolno. Ponadto Kijów otrzymuje wyraźne sygnały od partnerów, że wejście do NATO jest poza jego zasięgiem.
Tuż przed wylotem do Europy prezydent Biden udzielił wywiadu magazynowi „Time”, w którym, odpowiadając na pytanie o przyszłość Ukrainy w NATO, wyraźnie stwierdził, że nie ma o tym mowy. Ta jednoznaczna deklaracja przed nadchodzącym szczytem Sojuszu w Waszyngtonie to kolejny zimny prysznic dla Kijowa.
Te złe, choć nie zaskakujące wieści, wynagrodził Ukrainie prezydent Macron, który kontynuując „jastrzębi” kurs wobec Moskwy, ogłosił przekazanie (lub jak twierdzi Reuters, sprzedaż) Kijowowi samolotów Mirage 2000-5 w nieokreślonej liczbie, choć jak wiadomo Francja posiada 26 sprawnych maszyn tego typu. Na dodatek prezydent zadeklarował gotowość wyszkolenia około 4500 ukraińskich rekrutów, a także wyśle misję szkoleniową nad Dniepr. W ciągu ostatnich dni Pałac Elizejski zakomunikował też o zezwoleniu na używanie francuskiego uzbrojenia do atakowania celów wojskowych na terytorium Rosji oraz ogłosił inwestycje w zakresie produkcji uzbrojenia nad Dnieprem.
Jaki jest cel tej nowej twardej linii wobec Moskwy w wykonaniu prezydenta Macrona? Biorąc pod uwagę dorobek francuskiej kultury strategicznej i wynikający z niej pogląd na temat miejsca i znaczenia Rosji dla bezpieczeństwa Europy, trudno założyć, że mamy do czynienia z głębokim strategicznym przewartościowaniem w geopolitycznych „mapach mentalnych” elit nad Sekwaną. Zmiana w polityce Francji nie wydaje się bowiem czymś więcej niż autorską polityką samego prezydenta, która nie znajduje szerokiego poparcia w opozycyjnych siłach politycznych.
Jest to tym istotniejsze, że rosną tam notowania nacjonalistycznej prawicy Marine Le Pen, znanej ze spolegliwej postawy wobec Kremla. Macron, zdając sobie sprawę z niepowodzenia taktyki opierającej się na dyplomatycznych naciskach na Rosję w sprawie zakończenia wojny na Ukrainie, zmienił swój modus operandi i zamiast „marchewek”, sięgnął po „kije”. Jak się jednak wydaje, jego cel pozostał niezmienny. Jest nim sprowadzenie Rosji do stołu negocjacyjnego, do czego może ją skłonić tylko seria istotnych porażek na froncie.
Ukraina zmaga się obecnie z utrzymaniem swoich linii obronnych i pozbawiona jest jasnych perspektyw odzyskania utraconych terytoriów. Żeby osiągnąć ten ambitny cel potrzebowałaby nie tylko przewagi liczebnej, która zgodnie z zasadami sztuki wojennej powinna wynosić co najmniej 3 do 1, ale także sił zbrojnych zdolnych do prowadzenia skomplikowanych operacji o charakterze działań połączonych w środowisku wielodomenowym, a takich zdolności obecnie i w dającej się przewidzieć przyszłości mieć nie będzie.
W związku z powyższym można zaryzykować tezę, że wraz ze zmianą administracji w Białym Domu może zostać podjęta próbą skłonienia tak Ukrainy, jak i Rosji przez zachodnie mocarstwa do rozpoczęcia rozmów na temat zawieszenia broni, które może zakończyć się kruchym i tymczasowym porozumieniem, będącym de facto rozejmem przed kolejnym etapem konfliktu.
Nawet jeżeli dziś nie dostrzegamy ze strony Kijowa i Moskwy sygnałów świadczących o tym, że obie strony byłyby skłonne rozpocząć rozmowy dyplomatyczne, Polska powinna być gotowa na taki scenariusz i jego konsekwencje. W tym miejscu pojawia się element łączący wydarzenia sprzed 80 lat w Normandii z obecnym krwawym konfliktem na Ukrainie.
Finały II wojny światowej oraz zimnej wojny, które w obu przypadkach zakończyły się jednoznacznym zwycięstwem sprzymierzonych państw Zachodu oraz wyraźną porażką ich totalitarnych rywali, zaburzyły nasz ogląd rzeczywistości. Utwierdziły nas bowiem w przekonaniu, że konflikty między wielkimi mocarstwami znajdują swój finał w jednoznacznym tryumfie jednej ze stron, będącym typowym przykładem gry o sumie zerowej. To fałszywa perspektywa.
Biorąc bowiem pod uwagę wojny między potęgami, począwszy od ery nowożytnej, większość z nich kończyła się przy stole rozmów dyplomatycznych, a w ich rezultacie zazwyczaj jedni tracili, a inni zyskiwali (często kosztem przegranych), lecz próżno było tam szukać zwycięstw totalnych. W ten sposób swój finał znalazły np. wojna siedmioletnia w XVIII wieku, będąca pierwszym prawdziwie globalnym konfliktem mocarstw; czy wojny napoleońskie, w wyniku których europejskie dwory pokonaną nawet Francję ostatecznie potraktowały jako partnera w rozmowach o kształcie nowego wiedeńskiego porządku w Europie. Tak też zakończyła się wojna krymska czy konflikty z udziałem zjednoczonych Niemiec, Francji, Włoch oraz Cesarstwa Austriackiego w drugiej połowie XIX wieku. Nawet II wojna światowa, mimo jednoznacznej klęski III Rzeszy, zakończyła się de facto podziałem stref wpływów między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR.
W epoce nuklearnej tym bardziej trudno sobie wyobrazić jednoznaczną porażkę jednego z mocarstw dysponujących bronią masowego rażenia. „No zaraz” – ktoś powie, „ale co z upadkiem ZSRR”? Jednakże wówczas Zachód, na czele z USA, był w zupełnie innej fazie cyklu rozwoju i amerykański przemysł mógł udźwignąć ciężar wyścigu zbrojeń, czego nie można powiedzieć o obecnych Stanach Zjednoczonych z coraz większą trudnością obsługujących swoje rozciągnięte interesy strategiczne w całym świecie.
Tym bardziej zatem, dyplomatyczne kompromisy między potęgami, wypracowywane nierzadko kosztem mniejszych i średnich państw, składanych w ofierze na ołtarzu pokoju i nowej równowagi sił, to scenariusze, które jawić się powinny jako prawdopodobne w kalkulacjach wszystkich stron zaangażowanych w konflikt nad Dnieprem.
Państwa małe i średnie, takie jak Polska czy Ukraina, muszą mieć na uwadze fakt, że to właśnie negocjacje i wynikający z nich często nowy podział stref wpływów są najczęstszym wynikiem starć mocarstw. Ten niewygodny dla nas fakt, który skutecznie wyparliśmy ze świadomości dzięki ostatnim trzem dekadom funkcjonowania liberalnego ładu światowego, ponownie może stać się elementem rzeczywistości międzynarodowej w kolejnych dekadach XXI wieku.
Marek Stefan