Stany Zjednoczone od czasów zimnej wojny postrzegały proces integracji europejskiej jako element utrwalania pokoju na Starym Kontynencie. Wśród waszyngtońskich elit panował jednak konsensus co do tego, że zbyt samodzielna strategicznie Europa nie jest w amerykańskim interesie. Czy ten pogląd ulegnie zmianie, czy może tylko się umocni pod wpływem rywalizacji Stanów Zjednoczonych z Rosją i Chinami?
Jedną z najbardziej rozpowszechnionych legend krążących wśród unijnych urzędników jest wypowiedź przypisywana Henry’emu Kissingerowi, który miał kiedyś zapytać: „Do kogo mam zadzwonić, jeśli chcę skontaktować się z Europą?”. Były sekretarz stanu w administracji Nixona miał nigdy tych słów nie wypowiedzieć, ale zdanie to dość dobrze oddaje rzeczywisty stosunek waszyngtońskich elit politycznych do procesu integracji Europy.
Amerykanie łaskawym okiem spoglądali na gospodarczą konsolidację Starego Kontynentu, ponieważ do pewnego stopnia ograniczała ona tradycyjne animozje między Europejczykami. Z drugiej strony niechętnie patrzyli na wszystkie próby tworzenia instytucji i form współpracy europejskich państw w zakresie obronności. Waszyngton tradycyjnie podnosił w takich sytuacjach argument o niecelowości „dublowania” instytucji, które już działają w ramach NATO.
Wraz ze słabnięciem amerykańskiego prymatu oraz wojną na Ukrainie za oceanem zaczęły jednak coraz mocniej wybrzmiewać głosy tych, którzy uważali, że Ameryka musi zrewidować ten utrwalony w swojej kulturze strategicznej pogląd i przychylniej spojrzeć na integrację Europy w obszarze bezpieczeństwa i obronności.
Z punktu widzenia amerykańskich interesów najlepszym rozwiązaniem byłoby powstanie silnego „europejskiego filaru NATO”. Jak wskazuje amerykański ekspert Max Bergman na łamach portalu „War on the rocks”:, „Stany Zjednoczone i NATO pozbawiły Unię Europejską paliwa, które historycznie napędzało tworzenie państw. NATO stanęło na drodze tego, co mogłoby być głównym postępem projektu europejskiego, którego celem — pomimo że Europejczycy prawie nigdy nie mówią o tym głośno — jest ostatecznie zbudowanie federalnego państwa europejskiego. Kwestie obronności pod wieloma względami stanowią ostatni element procesu integracji europejskiej. Europa integrująca się w sferze obrony wywołałaby szersze reformy fiskalne, polityki zagranicznej i ustrojowe w Unii Europejskiej”.
Bergman podkreśla, że za administracji Bidena nastąpiło wyraźne uznanie rosnącego globalnego znaczenia Unii Europejskiej, która stała się niezbędnym partnerem w kwestiach polityki wobec Chin, bezpieczeństwa gospodarczego i sankcji. Bliska relacja między Bidenem a von der Leyen jest bezprecedensowa. Ponadto Biały Dom nie torpedował, a nawet zachęcał państwa UE do większej aktywności w zakresie obronności, czy to w sprawie wspólnych zakupów amunicji czy szkolenia i uzbrojenia Ukraińców oraz pożyczek wspólnoty na cele wojskowe.
W samej administracji Bidena nie brakuje zwolenników większej samodzielności Unii Europejskiej w zakresie bezpieczeństwa. Do tej grupy należą bez wątpienia obecny sekretarz stanu Anthony Blinken oraz doradca do spraw bezpieczeństwa wiceprezydent Kamali Harris, Philip Gordon, którzy jeszcze w 2005 roku pisali: „Waszyngton musi przezwyciężyć swoją obecną ambiwalencję w kwestii integracji europejskiej i przyjąć nową strategię jawnie wspierającą UE”.
W powyższym kontekście celem polityki wspierania przez Stany Zjednoczonej dalszej integracji Europy byłoby odciążenie sił i wojskowych zasobów Ameryki, które mogłyby zostać z czasem przerzucone do Azji Wschodniej dla wzmocnienia polityki powstrzymywania Chin.
Jak się wydaje, wyjściowe założenia wyżej zarysowanych poglądów bazują na przekonaniu, że ściślej zintegrowana Europa, nawet bardziej samodzielna w wymiarze bezpieczeństwa, ze względów cywilizacyjnych i ideologicznych pozostanie sojusznikiem Stanów Zjednoczonych.
Tego typu przekonania mogą jednak okazać się iluzją, a mocniej zintegrowana, a właściwie należałoby powiedzieć scentralizowana, Unia Europejska, bez amerykańskiego „bezpiecznika”, mogłaby równie dobrze szukać nowego porozumienia z Rosją i przede wszystkim z Chinami, co byłoby spełnieniem marzeń strategów w Moskwie i Pekinie i strategicznym koszmarem dla Waszyngtonu.
Oczywiście z punktu widzenia zachodnich Europejczyków byłoby najlepiej, gdyby kolejny reset stosunków z Moskwą mógł być dokonany już z postputinowską, „nową” Rosją, najlepiej „otwartą i demokratyczną”. Ale nie wydaje się to warunkiem niezbędnym, szczególnie w sytuacji, kiedy w całej Europie, w tym w Niemczech, w siłę rosną partie pozasystemowe, kwestionujące fundamenty liberalnej demokracji i wzywające do „nowego otwarcia” w stosunkach z Federacją Rosyjską. Siły polityczne tak zwanego „głównego nurtu”, nie chcąc dalej tracić poparcia na rzecz ugrupowań „populistycznych”, mogą częściej przejmować ich postulaty włączając je do własnej agendy politycznej. Ten proces już ma zresztą miejsce w kwestii polityki migracyjnej, gdzie partie systemowe coraz częściej zaostrzają własne stanowisko w tym obszarze i chcą zabrać polityczny „tlen” swoim radykalnym rywalom. Dlaczego podobny proces miałby nie mieć miejsca w przypadku polityki wobec Rosji i konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, szczególnie w sytuacji, kiedy europejskie rządy coraz częściej stają przed trudnymi wyborami budżetowymi i koniecznością redukcji wydatków w celu realizacji ambitnych programów zbrojeniowych?
Odmiennie od polityków Partii Demokratycznej i bliskich im środowisk intelektualnych, amerykańscy republikanie pozostają raczej sceptyczni wobec procesu pogłębiania integracji europejskiej, szczególnie w obszarze obronności.
Wyrazem tych poglądów może być niedawny artykuł Jakuba Grygiela, byłego urzędnika w administracji Trumpa, dla „Foreign Policy”, w którym wskazuje z jednej strony na nierealność koncepcji powstania w pełni sfederalizowanej Europy, a z drugiej pokazuje niebezpieczeństwa dla interesów Stanów Zjednoczonych, które wiązałyby się z urzeczywistnieniem wizji powstania “jednego europejskiego państwa”. Grygiel nie ma wątpliwości, że gdyby Unii Europejskiej udało się dokonać głębokiej integracji w zakresie obronności poprzez scentralizowanie procesu zamówień wojskowych, dowodzenia i wystawienia “europejskich sił zbrojnych”, to mielibyśmy do czynienia z domknięciem procesu integracji. Grygiel wskazuje, że transfer kompetencji w zakresie obronności z poziomu państw narodowych do instytucji wspólnotowych ukonstytuowałby ostatecznie ideę Unii Europejskiej jako państwa federalnego. Równocześnie jednak dodaje, że taki scenariusz jest niezwykle mało prawdopodobny. Jak pisze:
“Pragnienie większej roli Unii Europejskiej w sprawach wojskowych raczej nie wzmocni europejskiego bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie, może być dla niego szkodliwe z dwóch powodów. Po pierwsze, nie ma wspólnej oceny zagrożenia wśród 27 państw członkowskich UE. Bardzo rozbieżne poglądy na temat celów i środków polityki bezpieczeństwa nieuchronnie doprowadziłyby do serii rozwodnionych kompromisów lub nieskutecznego rozproszenia zasobów na 27 zestawów celów, co jest zwykłym sposobem działania Brukseli. Po drugie, nawet gdyby UE udało się prowadzić poważną politykę obronną, nie ma gwarancji, że byłaby ona zdecydowana w sprzeciwie wobec Rosji i innych mocarstw rewizjonistycznych. Ściślej zintegrowana Unia, która obejmuje obronę, może być zatem niezgodna z poprawą bezpieczeństwa na kontynencie”.
Jak dodaje: “Niemcy — z ich długą historią merkantylizmu, naiwnymi pojęciami ‘zmiany poprzez handel’ i skłonnością do ignorowania mniejszych sąsiadów Rosji — prawdopodobnie wolą dalsze zaangażowanie od rywalizacji z przeciwnikami. Nawet jeśli prezydent Francji Emmanuel Macron niedawno przyjął zaskakująco twardą linię wobec Rosji, Francja ma jeszcze dłuższą tradycję angażowania Rosji w koncert mocarstw. Berlin, Paryż i ich zwolennicy w UE mogliby zrzucić winę za konflikt z Moskwą na rzekomo wojowniczą naturę państw frontowych Europy, a nie na odradzające się imperialne ambicje Rosji. (…) Mówiąc wprost, nawet jeśli UE podejmie się realizacji poważnej polityki obronnej i bezpieczeństwa, może nie realizować tego, co jest faktycznie potrzebne do odstraszania i pokonania rosyjskiego imperializmu lub do stabilizacji szerszego obszaru Morza Śródziemnego. Zamiast atlantyckiej Europy, geopolityczna UE mogłaby dryfować w kierunku bliższego stowarzyszenia z Rosją i Chinami”.
To, jak się wydaje, jest sednem przesłania Grygiela. W interesie Stanów Zjednoczonych nie jest bardziej samodzielna w zakresie strategicznym i militarnym Europa, bowiem, taki nowy podmiot mógłby, wbrew przekonaniom amerykańskich demokratów, wrócić do współpracy z Rosją i pogłębić zależność od Chin.
Wizja zintegrowanej geoekonomicznie Eurazji od “Lizbony do Władywostoku i Szanghaju”, to z pewnością koszmar każdego amerykańskiego stratega. Ale jeśli tak jest, to Waszyngton, zawsze kiedy tylko pozwolą mu na to zasoby, będzie starał się zachować obecność wojskową i zaangażowanie polityczne na Starym Kontynencie, by w najgorszym wypadku, przy braku innych narzędzi, stosować wobec Europy starą anglosaską strategię dbania o kontynentalną równowagę sił poprzez wdrażanie zasady “dziel i rządź”.
Elementem tej polityki byłaby ściślejsza współpraca z państwami wschodniej flanki NATO, Szwecją, Norwegią i Finlandią, które podzielają podobną percepcję zagrożenia ze strony Rosji. Jednak szansa na budowę przez tę grupę krajów większej podmiotowości i wpływu na bieg spraw wewnątrz UE, szczególnie w wymiarze bezpieczeństwa, opiera się na razie przede wszystkim na czynniku amerykańskim. Dotyczy to przede wszystkim Polski, państw bałtyckich oraz Rumunii. Gdyby tego elementu, strategicznego równania dla naszego regionu, zabrakło na przykład z powodu poważnego kryzysu bezpieczeństwa w Azji Wschodniej lub nawet wojny amerykańsko-chińskiej na Pacyfiku, szansa Polski i jej sojuszników ze wschodniej flanki na umocnienie własnej pozycji wewnątrz UE i NATO drastycznie by osłabła.
Należy dodać, że Polska nie jest obecnie i prawdopodobnie jeszcze długo nie będzie ośrodkiem siły, na który mogłyby się orientować w sensie geopolitycznym państwa naszego regionu. Prowadzi nas to do ważnych konkluzji.
Po pierwsze, Polska musi dobrze wykorzystać trwające jeszcze geopolityczne okienko możliwości, by odpowiednio ułożyć relacje ze Stanami Zjednoczonymi w oparciu o przekonanie, że amerykańska strategia globalnego prymatu odeszła w przeszłość, a Waszyngton nieuchronnie będzie zmieniał formułę swojej obecności na Starym Kontynencie, która będzie przypominała coraz bardziej strategię imperium brytyjskiego w XIX wieku, czyli offshore balancing. Świadomość tego, że w tę stronę ewoluuje amerykańska postawa w Europie, powinna skłonić decydentów w Warszawie do większej asertywności w naszych relacjach z Waszyngtonem.
Po drugie, musimy poważnie brać pod uwagę scenariusz odejścia Stanów Zjednoczonych z Europy w wyniku wybuchu wojny z Chinami na Pacyfiku. W takim scenariuszu amerykańskie zasoby wojskowe z Europy mogą być w znacznym stopniu i w krótkim czasie przerzucone do Azji Wschodniej. Otwarty konflikt na Indo-Pacyfiku mógłby popchnąć Unię Europejską do wykonania ostatniego kroku w procesie integracji, czyli wspomnianego pogłębienia współpracy obronnej i jej scentralizowania, które w innych warunkach geopolitycznych mogłyby nie mieć miejsca. W takich warunkach Polska mogłaby nie mieć wyboru i musiałaby dostosować się do nowych realiów geopolitycznych poprzez zgodę na integrację UE w zakresie bezpieczeństwa, bowiem jej samotny opór mógłby nie mieć większego sensu. Dlaczego samotny? Trudno bowiem liczyć na to, że w sytuacji braku amerykańskiego czynnika wojskowego w Europie państwa bałtyckie, Rumunia, Szwecja, czy Finlandia nadal pozostawałby sceptyczne wobec idei wojskowej integracji Wspólnoty.
Wybór, jaki stanąłby przed Polską, byłby w takiej sytuacji następujący. Albo popieramy ściślejsze uwspólnotowienie europejskiej obrony i staramy się aktywnie kształtować ten proces, albo pozwalamy, by w Unii Europejskiej przewagę zyskały te głosy, które w wyżej zarysowanych okolicznościach będą wzywały do resetu relacji między Wspólnotą a Rosją i co najmniej neutralności wobec Chin. Taka bowiem najprawdopodobniej, byłaby alternatywa wobec bardziej zintegrowanej (także wojskowo), podmiotowej Unii Europejskiej, chcącej nadal dawać odpór rosyjskiemu rewizjonizmowi.
Zatem w ewentualnej postamerykańskiej Europie mogłaby teoretycznie powstać bardziej zintegrowana Unia Europejska, ale Polska i państwa naszego regionu powinny wówczas zadbać o to, by taka silniejsza wspólnota prowadziła nadal politykę antyrosyjską, której celem jest utrzymanie Moskwy poza europejskim systemem bezpieczeństwa.
Pisząc te słowa mam jednak nieodparte wrażenie, że alternatywny wobec powyższego scenariusz kontynentalnej eurazjatyckiej współpracy Unii Europejskiej, Rosji i Chin, mógłby ostatecznie przeważyć, miażdżąc po drodze, jak to nie raz już bywało, podmiotowość państw Europy Środkowo-Wschodniej.
Marek Stefan