W Stanach Zjednoczonych ścierają się dwie wizje postępowania z Rosją. Jedna z nich zakłada, że teatr europejski i azjatycki są połączone i oba wymagają zaangażowania Waszyngtonu. Zwolennicy drugiej twierdzą, że USA posiadają ograniczone zasoby militarne, powinny więc skupić się niemal całkowicie na Chinach. Koncepcje te w oczywisty sposób nie są równomiernie korzystne dla Polski.
Do zwolenników pierwszej koncepcji należy zaliczyć Marco Rubio, nominata na sekretarza stanu. Przyszły szef amerykańskiej dyplomacji w wydanej w 2023 roku książce Decades of Decadence: How Our Spoiled Elites Blew America’s Inheritance of Liberty, Security, and Prosperity, (Dekady dekadencji: jak nasze rozpieszczone elity zniszczyły dziedzictwo wolności, bezpieczeństwa i dobrobytu Ameryki) kreśli swój stosunek do putinowskiej Rosji. W jego ocenie amerykańskie elity uległy złudzeniu końca historii i nie dostrzegły zagrożenia, które to państwo stanowi dla regionu i dla samych Stanów Zjednoczonych. Kulminacją tego podejścia była polityka resetu Baracka Obamy, a teatralną manifestacją wręczenie przycisku z napisem „Reset” Sergiejowi Ławrowowi w 2009 roku przez Hillary Clinton, ówczesną sekretarz stanu w administracji Obamy.
Rubio twierdzi, że Rosja nie jest tak wielkim zagrożeniem jak Chiny, jednak dzieli z nimi cel osłabienia Stanów Zjednoczonych i wywrócenia dotychczasowego światowego układu sił. Z tego powodu uważa, że niemożliwe jest rozgrywanie Chin i Rosji przeciwko sobie, tak jak stało się to w czasach prezydentury Richarda Nixona. Rosja będzie stanowić zagrożenie przez długi czas, chociażby ze względu na swój arsenał nuklearny. Amerykanie powinni zatem pozostać w Europie, choć Europejczycy powinni znacznie zwiększyć swój wkład w architekturę bezpieczeństwa.
Podobnie na problem Rosji patrzy Mike Waltz, przyszły doradca prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego. Podchodzi jednak do tego zagadnienia z nieco bardziej idealistycznego punktu widzenia. W książce Hard Truths: Think and Lead Like a Green Beret (Trudne prawdy: myśl i przewodź jak Zielony Beret) pisze, że autokraci, tacy jak Władimir Putin, są wrodzy Ameryce ze względu na wartości, które ona reprezentuje. Jest to więc konflikt fundamentalny i niemożliwe jest osiągnięcie trwałego porozumienia, ponieważ ostatecznie rozumieją oni tylko język siły. Więcej o poglądach Waltza pisałem w komentarzu dla Układu Sił.
Drugą linię myślenia o interesach Stanów Zjednoczonych reprezentuje Elbridge Colby, nominat na wicesekretarza obrony USA ds. polityki. Jego poglądy będą o tyle istotne, że przyszły sekretarz obrony Pete Hegseth jest człowiekiem bez doświadczenia politycznego (wcześniej był prezenterem telewizyjnym stacji Fox News). Wiele wskazuje na to, że jego rolą będzie przywrócenie dawnego etosu armii i uporanie się ze skutkami negatywnych, w ocenie Partii Republikańskiej, skutków wprowadzania ideologii woke w siłach zbrojnych.
Colby jest przedstawicielem realistycznej szkoły myślenia o stosunkach międzynarodowych, gdzie wartości ustępują interesom. W książce The Strategy of Denial: American Defense in an Age of Great Power Conflict (Strategia zaprzeczenia: amerykańska obronność w epoce konfliktu wielkich mocarstw) stwierdził w roku 2021, że Moskwa i Waszyngton mają wspólny interes w powstrzymywaniu hegemonicznych aspiracji Pekinu. Rosja jest słabsza od Chin, a dysproporcja potencjałów pomiędzy nimi będzie się tylko powiększać. Potężne Chiny, niebalansowane przez Stany Zjednoczone, stanowiłyby zatem dla niej egzystencjalne zagrożenie.
Oczywiście słowa te zostały napisane jeszcze przed pełnoskalową napaścią Rosji na Ukrainę. Colby pisał też wprawdzie, że Europa jest drugim po Indo-Pacyfiku najważniejszym teatrem dla Stanów Zjednoczonych, jednak nie ma na tym kontynencie pojedynczej siły, która byłaby w stanie go zdominować. Mogłaby zrobić to Rosja, ale tylko w przypadku zaangażowania Stanów Zjednoczonych na Indo-Pacyfiku – albo w formie aktywnego konfliktu, albo przygotowywania bądź utrzymywania sił na wypadek jego rychłego wybuchu. Byłoby to dużym zagrożeniem dla USA i dlatego NATO jest im potrzebne. Colby twierdzi jednak, że jest ono zbyt duże w stosunku do tego zadania, co staje się problemem.
Państwa wschodniej flanki, w szczególności bałtyckie, wnoszą niewielki wkład w zdolności sojuszu, a jednocześnie ich obrona wymaga zaangażowania dużych sił. Wyrzucenie ich z NATO nie jest dobrym rozwiązaniem, ale tylko dlatego, że podważyłoby wiarygodność Stanów Zjednoczonych także na głównym teatrze. Gdyby jednak obrona państw bałtyckich miała odbywać się kosztem osłabienia sił amerykańskich na Indo-Pacyfiku w razie równoległego konfliktu bądź przygotowań do niego, należałoby podjąć taką decyzję.
Podobne rozumowanie, bez wskazywania palcem na konkretne państwa, Colby przedstawił w artykule Getting Strategic Deprioritization Right, którego jest współautorem w ramach The Marathon Initiative. Stwierdza w nim, że w obliczu ograniczonych zasobów Stany Zjednoczone muszą dokonać depriorytetyzacji niektórych obszarów, tak, jak niegdyś zrobiła to Wielka Brytania w przypadku Ameryki. W skrócie oznacza to rezygnację z maksymalistycznego celu na rzecz celu zadowalającego.
Colby podaje przykład manewru Nixona i Kissingera, dzięki któremu udało się nawiązać relacje z komunistycznymi Chinami, osłabiając ich więź ze Związkiem Sowieckim. Być może byłoby lepiej dla Stanów Zjednoczonych, gdyby w obu państwach obalony został reżim komunistyczny. Nie było to jednak możliwe, sięgnięto więc po inne rozwiązanie, którym było dogadanie się z jednymi komunistami przeciwko drugim (przy jednoczesnym porzuceniu sojusznika, jakim był do tej pory Tajwan).
Gdyby ta linia zwyciężyła w nowej amerykańskiej administracji, byłoby to zdecydowanie niekorzystne dla Polski. Nasz kraj znajdował się pod okupacją sowiecką przez wiele lat i mimo wszystko Stanom Zjednoczonym udawało się powstrzymywać Moskwę. W razie rosyjskiego ataku nie należałoby się spodziewać wielkiej determinacji ze strony USA w celu obrony polskiego terytorium. W określonych okolicznościach na Indo-Pacyfiku utrata Polski mogłaby być akceptowalna.
Rodzi się zatem pytanie, czy Polska dyplomacja odpowiednio zabiega w otoczeniu prezydenta-elekta Stanów Zjednoczonych o przyjęcie lepszej dla nas perspektywy. Można oczywiście argumentować, że takie zabiegi będą miały niewielkie znaczenie, ponieważ Waszyngton podejmie decyzję zgodnie ze swoim interesem. Nie zwalnia nas to jednak ze starań, ponieważ obowiązkiem klasy politycznej jest zrobić wszystko dla zapewnienia bezpieczeństwa państwa. Biorąc pod uwagę, że do tej pory nie udało się osiągnąć porozumienia nawet w zakresie wyznaczenia ambasadora w Waszyngtonie, można powiedzieć, że dobrowolnie wycofaliśmy się z dyskusji na temat naszej przyszłości.
Eugeniusz Romer