Jesteśmy świadkami transformacji świata transatlantyckiego. Administracja Donalda Trumpa w miesiąc od inauguracji nie tylko przystąpiła do spodziewanych rozmów dyplomatycznych z Rosją w kwestii zakończenia wojny na Ukrainie, ale również uderzyła w liberalne elity polityczne europejskich państw NATO, wywołując największy kryzys świata Zachodu od dekad. Warto zastanowić się nad konsekwencjami tych wydarzeń, bo prawdopodobnie wstrząsną one podstawami bezpieczeństwa także naszego kraju.
Republikańska administracja w Białym Domu przeprowadza na naszych oczach przynajmniej dwie rewolucje w zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Pierwsza dotyczy kwestii geopolitycznych, druga ideologicznych, ale obie są ze sobą powiązane w tym sensie, że ich celem jest dekonstrukcja liberalnego porządku międzynarodowego i inicjacja procesu wycofywania się Stanów Zjednoczonych z roli “światowego policjanta”.
Na poziomie geopolitycznym działania administracji Trumpa wydają się próbą zmiany amerykańskiej wielkiej strategii (ang. grand strategy) w postaci odejścia Stanów Zjednoczonych od globalnego prymatu i liberalnego hegemonizmu, na rzecz bardziej powściągliwej polityki zagranicznej. W wymiarze wojskowym może to oznaczać między innymi redukcję obecności sił amerykańskich w Europie i postawienie przez Pentagon na coraz bardziej ograniczone wspieranie sojuszników, które mogłoby sprowadzać się do dostarczania uzbrojenia, danych wywiadowczych i odstraszania nuklearnego, choć to ostatnie z czasem może podlegać zmianom.
O możliwości wycofania przez administrację Trumpa części wojsk z Europy mówił niedawno sekretarz stanu Marco Rubio w rozmowie z szefem polskiej dyplomacji Radosławem Sikorskim. Podobny kierunek działań Waszyngtonu sugerował także sekretarz obrony Peter Hegseth podczas swojej niedawnej wizyty w Europie.
Ograniczenie amerykańskiej obecności wojskowej w Europie może być spowodowane między innymi planowanymi przez Pentagon cięciami w budżecie obronnym. Jak wynika z ustaleń „Washington Post”, sekretarz obrony nakazał wyższym rangą dowódcom i urzędnikom Pentagonu opracowanie planów cięć budżetu departamentu o 8 procent w każdym z najbliższych pięciu lat. Redukcje wydatków mają podobno objąć także operacje i działalność amerykańskich sił zbrojnych w Europie. Proponowane cięcia, jeśli zostaną przyjęte, będą stanowić największą próbę ograniczenia wydatków Pentagonu od 2013 r., kiedy to weszły w życie nakazane przez Kongres cięcia budżetowe, znane jako sekwestracja.
Patrząc z perspektywy Polski kluczowe wydaje się zrozumienie kierunku ewolucji amerykańskiej postawy militarnej w Europie. Posthegemoniczna Ameryka Trumpa będzie prawdopodobnie dążyć do maksymalnego wykorzystania imperialnej dywidendy w postaci czerpania zysków ze sprzedaży europejskim sojusznikom (nawet pod groźbą sankcji), większej ilości gazu i innych produktów, w tym uzbrojenia, przy równoczesnym rozluźnianiu gwarancji bezpieczeństwa.
Jednak nawet czyniąc to, czy ograniczając zaangażowanie wojskowe w Europie, administracja Trumpa będzie zapewne starała się utrzymać maksymalny wpływ na poczynania sojuszników. W warunkach braku amerykańskiego prymatu taka polityka będzie jednak na dłuższą metę nie do utrzymania. Sojusznicy, pozbawieni silnych gwarancji bezpieczeństwa ze strony niedawnego hegemona, zaczną w coraz mniejszym stopniu koordynować swoje działania z Waszyngtonem.
Obok planowanych cięć w budżecie Pentagonu ograniczenie amerykańskiej obecności wojskowej w Europie może być również efektem rozmów na linii Waszyngton – Moskwa.
O tym, że Rosjanie będą chcieli rozmawiać z Amerykanami o szerszym katalogu problemów niż tylko wojna na Ukrainie, świadczą słowa wiceszefa rosyjskiego MSZ Siergieja Riabkowa, który w rozmowie z agencją informacyjną RIA powiedział, że na kolejnym spotkaniu delegacji obu mocarstw „możliwy jest dialog na temat strategicznej stabilności i kontroli zbrojeń”. Pod terminem “strategiczna stabilność”, można rozumieć także kwestie związane z amerykańską obecnością wojskową w naszej części Europy.
W tym kontekście niedawny komunikat płynący od prezydenta Andrzeja Dudy po spotkaniu z Donaldem Trumpem, że ten ma “życzliwy stosunek do Polski i planuje nawet umocnienie obecności US Army w naszym kraju”, a także słowa polskiego ministra obrony Władysława Kosiniaka-Kamysza, że „wycofanie wojsk USA to scenariusz, którego Polska nie bierze pod uwagę”, świadczą raczej o brakach w politycznej wyobraźni naszych decydentów politycznych.
Po pierwsze, w nawiązaniu do słów Rubio skierowanych do ministra Sikorskiego, za chwilę sił amerykańskich w Europie może być mniej, jeśli administracja Trumpa rozpocznie proces ich wycofywania.
Po drugie, posthegemoniczna Ameryka będzie skłonna, co już sygnalizuje, do negocjowania z innymi mocarstwami stref wpływów, więc nawet jeśli nie dziś to za pół roku lub rok postawa Waszyngtonu może ulec zmianie, co należy poważnie brać pod uwagę.
Po trzecie, nie można zupełnie wykluczyć scenariusza, w którym Amerykanie przesuwają na wschodnią flankę, w tym do Polski, części sił stacjonujących w Europie Zachodniej. Paradoksalnie taka decyzja mogłaby ponownie “uśpić” polskie elity polityczne, które zamiast szykować państwo na wariant funkcjonowania w warunkach braku amerykańskiej protekcji mogą uznać, że bezpieczeństwo Polski się poprawiło. Byłoby to niczym więcej niż mirażem. Istnieje bowiem wysokie ryzyko, że Pentagon może nagle przenieść gros tych sił na Pacyfik w sytuacji prawdopodobnego kryzysu w Azji Wschodniej. Nie liczmy zatem na trwałość takiego rozwiązania, jeśli dojdzie ono do skutku.
Ponadto, biorąc pod uwagę otwarcie transakcyjny styl administracji Trumpa, Ameryka, grając wobec nas i wschodniej flanki kartą zwiększenia wojskowej obecności i chcąc wyzyskać strach części państw naszego regionu przed Rosją, może podbijać cenę własnego zaangażowania. W zamian za amerykańskie siły na polskiej ziemi Waszyngton może oczekiwać zakupów większej ilości amerykańskiego uzbrojenia i gazu oraz realizowania przez Warszawę amerykańskiej agendy wobec UE, której celem byłoby między innymi torpedowanie wszelkich działań Wspólnoty zmierzających do na przykład poprawy relacji handlowych z Chinami w obliczu presji celnej ze strony USA. Administracja Trumpa mogłaby także oczekiwać, że Polska i inne państwa regionu uniemożliwią Brukseli realizację polityki uderzającej w interesy amerykańskich gigantów cyfrowych.
Czy biorąc pod uwagę wyżej wymienione wątpliwości, co do trwałości i formy amerykańskiego zaangażowania wojskowego w Europie w tych nowych realiach geopolitycznych, bylibyśmy skłonni wejść w tę oczekiwaną przez Waszyngton rolę? To pytanie, które musi być gotowa sobie zadać polska klasa polityczna.
Do tej pory naszym decydentom wydawało się, że odgrywanie roli “prymusa” wśród amerykańskich sojuszników to jedyna słuszna koncepcja zarządzania naszymi relacjami z każdą administracją amerykańską. Jednak oparcie polityki na tej koncepcji może okazać się krótkowzroczne, tworząc w Waszyngtonie przekonanie, że polski partner postawił wszystko na jedną kartę i zamknął sobie wszelkie alternatywne opcje, czyli pozycję przetargową. Administracja Trumpa może wówczas umocnić się w przekonaniu, że taki sojusznik tak czy inaczej podąży za amerykańskimi interesami.
Paradoksalnie postawa “prymusa”, może być jednak ostatecznie odrzucona przez przez obecny Biały Dom. Jej sednem jest bowiem ściślejsze uwiązanie Stanów Zjednoczonych w relacje z danym sojusznikiemi i de facto wzmocnienie amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa. Wydaje się, że na taki scenariusz rozwoju wypadków administracja Trumpa nie ma apetytu. Zatem strategia “kotwiczenia”, którą zdaje się preferować znaczna część elit politycznych w Polsce (szczególnie prawa strona rodzimej sceny politycznej, choć nie tylko, vide słowa obecnego szefa MON o zakupach uzbrojenia z USA jako “polisie ubezpieczeniowej”), może okazać się kontrproduktywna.
Nie wiemy dziś czym zakończą się negocjacje rosyjsko – amerykańskie. Wydaje się, że zbyt szybko znaczna część państw Zachodu wydała w tej sprawie jednoznaczny werdykt. Na tym wczesnym etapie rozmów obu mocarstw możliwe są zarówno scenariusze spod znaku “nowej Jałty”, jak również realizacja strategii “eskalacji celem deeskalacji”, którą proponował obecny specjalny wysłannik Białego Domu do spraw Ukrainy, były generał Keith Kellogg.
Tak czy inaczej, Polska powinna przygotować się na czasy, w których ceną zachowania podmiotowości w Europie będzie zdolność do realizowania własnej, względnej “samodzielności strategicznej”. W żadnym razie tego terminu nie należy rozumieć jako dążenia do jakiejś autarkii gospodarczej czy też w kwestii bezpieczeństwa. Nie wiąże się to również z koniecznością zerwania relacji bezpieczeństwa ze Stanami Zjednoczonymi. W odniesieniu do Polski propozycja względnej “samodzielności strategicznej” winna być rozumiana jako zdolność do przetrwania w warunkach braku porządku międzynarodowego, w tym wiarygodnej sieci gwarancji bezpieczeństwa ze strony sojuszników. Państwa, które w obecną epokę globalnego chaosu wchodzą lepiej przygotowane niż my, to między innymi Turcja, Francja, Japonia, Korea Południowa, czy Izrael. Każde z nich posiada atrybuty państwa samodzielnego w zakresie bezpieczeństwa, albo gotowość do ich szybkiego zdobycia. Zaliczają się do nich między innymi:
- własny konkurencyjny przemysł zbrojeniowy,
- wojsko zdolne do projekcji siły w regionach będących przedmiotem zainteresowania tychże państw,
- posiadanie broni jądrowej lub zdolności do jej względnie szybkiego pozyskania,
- sprawna i skuteczna dyplomacja
- przede wszystkim strategia państwa, określająca jego żywotne interesy.
Elementem ”strategicznej samodzielności” jest również zdolność do prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej, przez co należy rozumieć umiejętność stosowania politycznego hedgingu, czyli polityki wielowektorowej. Polska, dążąc do poszerzenia sobie pola manewru w relacjach z Waszyngtonem i szukając formy zabezpieczenia własnych interesów na wypadek wycofania się Ameryki z Europy, powinna podjąć dialog z Niemcami i Francją na temat przyszłości integracji europejskiej i bezpieczeństwa Wspólnoty. Już teraz przyszły prawdopodobnie kanclerz RFN Friedrich Merz sygnalizuje chęć pogłębienia współpracy politycznej z Paryżem i Warszawą, a także coraz odważniej mówi o konieczności budowy nowej architektury bezpieczeństwa w Europie, bez udziału Amerykanów. Oczywiście w realiach niewykluczonej postamerykańskiej Europy wizja powrotu Niemiec do business as usual z Federacją Rosyjską będzie wisiała nad naszym regionem jak miecz Demoklesa. Tym niemniej w interesie Polski jest działanie na rzecz przedłużania antagonizmu między Rosją a Europą Zachodnią, tak długo jak to będzie możliwe.
Obecnie istnieje również możliwość zagrania “chińską kartą” w relacjach z Amerykanami. Bruksela i Komisja Europejska już sygnalizowały publicznie gotowość do ściślejszej współpracy handlowej z ChRL. Działania w tym kierunku powinny być przemyślane i wzięte pod uwagę przez elity polityczne w Warszawie, jeżeli zdecydują się na wdrożenie tej strategii.
Formą hedgingu byłoby także zademonstrowanie przez polski rząd gotowości do poparcia asertywnej polityki handlowej Brukseli w odpowiedzi na amerykańskie cła wymierzone w europejskie towary.
Równocześnie Warszawa powinna zintensyfikować działania na rzecz pogłębienia relacji bezpieczeństwa z państwami bałtyckimi i nordyckimi. Nie mniej ważne będzie także odbudowanie relacji z Ukrainą, które powinny mieć charakter transakcyjny i koncentrujący się na dwustronnej współpracy przemysłów zbrojeniowych w celu zmniejszenia zależności od amerykańskiego uzbrojenia. W tym wymiarze szczególny potencjał mają wspólne przedsięwzięcia w zakresie platform bezzałogowych, świadomości sytuacyjnej (ISR), dowodzenia (C2) oraz przede wszystkim systemów rakietowych.
“Samodzielność strategiczna” wymaga zdolności do gry na “wielu fortepianach”. Czy Polska obierze kurs na ten kierunek, czy nadal kurczowo będzie trzymała się iluzji o trwaniu dawnego porządku międzynarodowego?
Marek Stefan