Chociaż oczy świata zwrócone są na Ukrainę i Gazę, równolegle rośnie ryzyko przesilenia w temacie irańskiego programu nuklearnego. Takiego zdania jest amerykański wywiad, którego opinia w tym względzie wyciekła tydzień temu do The Washington Post. Istnieje też kilka obiektywnych czynników, które powodują, że utrzymanie status quo staje się coraz mniej prawdopodobne, a sytuacja zmierza do rozstrzygnięcia – przez eskalację lub porozumienie.

Od lat prasa alarmuje w kwestii dążeń Iranu do pozyskania broni jądrowej, a analitycy rozważają możliwość izraelskiego uderzenia na jego instalacje nuklearne. Jednak sytuacja w regionie zmieniła się na tyle przez ostatnie półtorej roku, że utrzymanie status quo staje się coraz trudniejsze. Przemawia za tym kilka czynników, przez które zarówno Tel Awiw, jak i Teheran mogą czuć, że najlepszą opcją jest wciśnięcie pedału gazu, zanim przeciwnik zdoła ich uprzedzić.

Iran podkręca tempo

Przez ostatnie miesiące Iran znacznie przyspieszył proces wzbogacania uranu do poziomu 60%. To kluczowy pułap, który sam w sobie nie pozwala na budowę broni atomowej, ale ale po jego osiągnięciu przeskok do wymaganych 90% jest szybki (nawet w granicach tygodnia). Szacuje się, że obecnie Teheran jest w posiadaniu 200 kg takiego materiału, a do opracowania jednego ładunku potrzeba ok. 42 kg. IAEA już w grudniu alarmowala, że o ile w 2024 wytwarzano niecałe 5 kg miesięcznie, przy obecnej trajektorii będzie to wartość bliższa 35 kg. Oznacza to, że Iran posiada już materiał do budowy ok. 5 bomb, a co ok. 5-6 tygodni będzie zdobywał surowiec na stworzenie kolejnej. Pod koniec stycznia IAEA potwierdziła swoje obawy, raportując o masowym uruchamianiu nowych wirówek (zaawansowanych maszyn do wzbogacania uranu). W tym samym czasie, ze strony odchodzącej administracji Bidena wyciekł raport ostrzegający, że Teheran może wkrótce rozpocząć sprint do pozyskania broni nuklearnej. 

Powodami pchającymi Iran do przyspieszenia projektu akurat teraz są znaczne osłabienie jego sieci regionalnych proxy oraz percepcja nasilających się nacisków ze strony Stanów Zjednoczonych oraz Izraela. Jedną z pierwszych decyzji Trumpa, zgodnie z polityką maksymalnej presji, było zaostrzenie sankcji przeciwko irańskiemu eksportowi ropy. Z kolei wymiany ciosów wiosną i jesienią wynikły z izraelskiego bombardowania irańskiej ambasady w Syrii oraz zamachu na Ismaila Hanię w Teheranie. Iran może kalkulować, że przyspieszenie nuklearyzacji to jego jedyna karta przetargowa w negocjacjach z Waszyngtonem, a zarazem najpewniejsze zabezpieczenie przed wrogimi (nawet jeśli w szerszej perspektywie defensywnymi) ruchami Izraela.

Osłabiony irański straszak

Drugim czynnikiem który sprzyja eskalacji, jest zmniejszenie siły irańskiego odstraszania, wynikające z osłabienia Hezbollahu, który – oprócz realizacji swoich własnych celów – służył reżimowi Ajatollahów jako narzędzie odstraszania. Potężny arsenał ok. 150 tys. rakiet miał zniechęcać Izrael do prewencyjnego uderzenia na irański program nuklearny. W wyniku wojny regionalnej, która rozlała się na Liban, Izrael skutecznie zdewastował Hezbollah jako scentralizowaną strukturę wojskową. Rozmiar i siła libańskiej bojówki paradoksalnie stała się jej słabością. O ile była to najsilniejsza niepaństwowa grupa militarna na świecie, aspirowanie do modelu konwencjonalnej armii uczyniło Hezbollah podatnym na narzędzia do walki z konwencjonalnymi armiami, które IDF ma świetnie opanowane. Dlatego Izraelczycy szybko wyeliminowali dowódców przeciwnika, wprowadzili chaos w jego szeregach przez atak pagerami, zakłócili komunikację i przez to byli w stanie zniszczyć znaczną część zasobów rakietowych organizacji, zanim ta zdążyła je wykorzystać. 

O ile Hezbollah przegrał jako armia, zaczął zdawać egzamin gdy tylko wrócił do swojej starej formy (rozproszonej partyzantki – po prostu dużej i dobrze wyszkolonej). Skutecznie powstrzymał inwazję lądową na Liban, a Izrael zdołał wejść zaledwie na kilka kilometrów w głąb kraju. W Tel Awiwie oceniono, że kontynuacja ofensywy w celu ostatecznego wykorzenienia Hezbollahu byłaby zbyt kosztowna, więc zadowolono się bardziej ograniczonym uzyskiem – zmuszeniem szyitów do zawieszenie broni w oderwaniu od sytuacji w Gazie, co przez ponad rok było nie do zaakceptowania dla libańskich bojowników. Kosztem braku postępów na ziemi było jednak przetrwanie Hezbollahu i czas na reorganizację szeregów. Nawet jeśli prawdziwe są szacunki izraelskie, że zniszczono 70-80% arsenalu Hezbollahu, grupa wciąż dysponuje ok. 30-50 tys. rakiet, w tym tych o wysokiej precyzji, mogących zrównać z ziemią wieżowiec w Hajfie lub Tel Awiwie. To już nie jest ten sam potencjał, co rok temu, ale jeśli Hezbollah się przegrupuje, skonsoliduje przywództwo, ustanowi nowe sposoby komunikacji – innymi słowy, odzyska sterowność – na nowo stanie się siłą zdolną do zadania Izraelowi wysokich kosztów w odpowiedzi na atak na Iran. Ta świadomość może skłonić rząd Netanjahu do przeprowadzenia uderzenia szybciej, korzystając z okienka możliwości, zanim irańska os oporu zdoła się częściowo odbudować.

Doniesienia o przygotowaniach

Nieskorzystanie z nadarzającej się okazji grozi, że za kilka lub kilkanascie lat Izrael wróci do regionalnego status quo sprzed października 2023 – z wrogimi bojówkami w swoim otoczeniu oraz aktywnym programem nuklearnym Iranu. Netanjahu został kiedyś zapytany, kto jest największym zagrożeniem dla Izraela. Odpowiedział bez wahania: Iran. Po chwili milczenia dodał: “mam wam podać 3 największe zagrożenia? Iran, Iran, Iran”. Jeśli tak w istocie jest, osłabienie Hezbollahu czy Hutich, a nawet ewentualne odsunięcie Hamasu od władzy w Gazie nie rozwiązuje izraelskiego dylematu bezpieczeństwa, tylko odsuwa go w czasie. W tym roku Tel Awiw może ocenić, że nadszedł moment, by ostatecznie rozprawić się z głównym adwersarzem.

Do podobnego wniosku podobno doszła amerykańska Defense Intelligence Agency. 12 lutego Washington Post doniósł, powołując się na anonimowe źródła, że zdaniem amerykańskiego wywiadu Izrael przygotowuje się do uderzenia na irańskie instalacje nuklearne w pierwszej połowie tego roku. Ani izraelski rząd, ani przedstawiciele CIA lub DIA nie zdecydowali się komentować pogłosek. Rzecznik National Security Council w Białym Domu, Brian Hughes, stwierdził jedynie, że stanowisko Trumpa pozostaje niezmienione – Iran nie może mieć broni jądrowej.

Problemy z izraelskim uderzeniem oraz alternatywa

Kilka aspektów komplikuje prawdopodobieństwo ataku. Jednym z nich jest zależność od Stanów Zjednoczonych. Wywiad USA uważa, że w każdym wariancie ataku izraelskie siły lotnicze potrzebować będą wsparcia Amerykanów – mowa tu o tankowaniu samolotów w powietrzu oraz zaawansowanym rozpoznaniu satelitarnym. Chociaż Donald Trump zatwierdził przekazanie tzw. “bunker-busters”, czyli bomb do penetracji umocnień, nie wiadomo, czy IAF zdołałyby zniszczyć lub chociaż znacznie spowolnić program atomowy Iranu uderzając w pojedynkę – główne instalacje ukryte są pod ziemią i w górach. Z kolei bezpośrednie zaangażowanie Waszyngtonu jest problematyczne, ponieważ Trump, jego zwolennicy i część administracji są niechętni wchodzeniu do nowych wojen, szczególnie na Bliskim Wschodzie.

Co więcej, irański pochód do bomby ma swoje ograniczenia. Choć Teheran przyspiesza wzbogacanie uranu i mógłby stworzyć pierwszy ładunek w ciągu 1-2 tygodni, budowa broni jądrowej jako systemu, pozwalającego na wiarygodne grożenie uderzeniami nuklearnymi na Izrael (nie mówiąc o zdolności do stopniowania eskalacji) zajęłaby prawdopodobnie dłużej niż rok. Operacjonalizacja ładunków najpewniej zostałaby wczesniej wykryta, dając czas i – co ważniejsze – szerokie poparcie dla uderzenia prewencyjnego, w tym być może z amerykańskim udziałem. Dlatego nie jest wcale pewne, że władze w Tel Awiwie poczują się zmuszone postawić wszystko na jedna karte – szczegolnie, ze groziłoby to szerszą wojną regionalną.

Mamy do czynienia z dynamiką, w której słabość Iranu zarówno zachęca Teheran do przyspieszenia programu atomowego, jak i Izrael do ataku. Dla każdej ze stron (włączając USA) istnieją jednak argumenty za powstrzymaniem się przed eskalacją w celu uprzedzenia przeciwnika. Z tego względu równolegle do groźby starcia, rośnie też prawdopodobieństwo wynegocjowania porozumienia. Takie rozwiązanie, choć na pewno pozostawiłoby niedosyt zarówno w Tel Awiwie, jak i w Teheranie, jest preferowaną opcją Donalda Trumpa. Prezydent zresztą nie ukrywa w swoich wypowiedziach, że o ile nie dopuści do nuklearyzacji Iranu, woli dokonać tego dyplomatycznie. Stany Zjednoczone mają istotne lewary – zarówno kij, jak i marchewkę – by skłonić obie strony do rokowań. Pokojowe rozwiązanie wymaga jednak szybkiego działania. Status quo jest niestabilne, a coraz bardziej prawdopodobne staje się przesilenie (w postaci eskalacji lub porozumienia). 2025 może okazać się decydującym rokiem dla irańskiego programu nuklearnego.

Maksymilian Skrzypczak