Czy to koniec Europy jaką znamy? Państwa Unii Europejskiej, poddawane presji politycznej, wojskowej i gospodarczej przez zewnętrzne mocarstwa, próbują odnaleźć się w coraz bardziej brutalnej rzeczywistości międzynarodowej. Jednak dawne narzędzia i metody działania w ramach takich formatów jak UE lub NATO, stają się nieefektywne w sytuacji, kiedy rośnie potrzeba szybkich i zdecydowanych działań, a zmieniająca się dynamicznie sytuacja geopolityczna wymaga elastyczności.
Przywódcy państw Wspólnoty, którzy w czwartek spotkali się w Brukseli, dyskutowali nad działaniami mającymi na celu ułatwienie finansowania zbrojeń. Wśród rozwiązań, które mogą zostać wkrótce przyjęte jest pakiet niskooprocentowanych pożyczek w wysokości 150 mld euro, a jego celem miałoby być ostatecznie wygenerowanie kwoty 800 mld euro dzięki zaangażowaniu kapitału prywatnego. Drugą i ważniejszą jak się wydaje decyzją ma być poluzowanie przez Komisję Europejską zasad dyscypliny budżetowej w odniesieniu do wydatków państw członkowskich na obronność.
Niemcy już ogłosiły zamiar wprowadzenia bezprecedensowego programu finansowania swoich sił zbrojnych poprzez konstytucyjne wyłączenie wszystkich wydatków na obronność przekraczających 1 procent PKB spod tak zwanego “hamulca zadłużenia”, który określa roczny limit deficytu na poziomie 0,35 procent PKB. Niemiecka chadecja chce przeforsować te zmiany jeszcze przed rozpoczęciem prac przez nowy Bundestag, bowiem układ sił w nowym parlamencie mógłby uniemożliwić ich przegłosowanie. Wciąż jednak pozostają wątpliwości, czy ów plan uda się zrealizować. Lewica już ogłosiła zamiar zgłoszenia projektu chadeków do sądu konstytucyjnego z zamiarem zbadania jego zgodności z konstytucją.
z jednym z największych deficytów budżetowych w Unii Europejskiej i rosnącą presją na ograniczenie wydatków publicznych. Prezydent Macron powiedział w tym tygodniu dziennikowi „Le Figaro”, że państwa europejskie muszą zwiększyć wydatki na obronność do około 3–3,5 proc. Francja zwiększyła niedawno fundusze na zbrojenia o 3 miliardy euro rocznie do roku 2030, na mocy ustawy o długoterminowym planowaniu obronnym. Według obliczeń agencji Reuters, żeby osiągnąć cel wydatków wojskowych w wysokości 3 proc. PKB Francja musiałaby wygospodarować dodatkowe 30 miliardów euro rocznie, a przy obecnym stanie finansów państwa i zadłużeniu nie będzie to proste. Tym niemniej, wola wzmocnienia potencjału militarnego państwa jest podzielana przez większość sił politycznych we Francji.
Natomiast premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer ogłosił, że kraj osiągnie cel 2,5 proc. wydatków na obronność do 2027 roku.
Można by rzec, że jeśli celem administracji Donalda Trumpa było zmuszenie sojuszników do większych wydatków na obronność poprzez sprokurowanie obecnego kryzysu wokół Ukrainy i wykluczenie partnerów z rozmów dyplomatycznych z Rosją, to Ameryka jest bliska osiągnięcia zakładanych rezultatów. Ale czy faktycznie to było celem prezydenta Trumpa?
Nawet jeśli przyjąć, że jednym z założeń końcowych amerykańskiej administracji wobec Europy jest przebudowa relacji sojuszniczych w trybie “terapii szokowej”, to cel ten ostatecznie może nie zostać osiągnięty. Równolegle bowiem Stany Zjednoczone wspierają kampanię na rzecz delegitymizacji europejskich liberalnych elit politycznych, co należy traktować w kategoriach drugiego frontu walki wewnętrznej, prowadzonej przez środowisko MAGA z amerykańskim establishmentem politycznym głównego nurtu.
Jeśli na tej fali tej “konserwatywno-nacjonalistycznej” rewolucji, rozpoczętej przez Amerykę Trumpa, do władzy w państwach europejskich z czasem zaczną dochodzić ugrupowania takie, jak AfD w Niemczech czy francuskie Zjednoczenie Narodowe, to bieg Unii Europejskiej ku dezintegracji prawdopodobnie tylko przyspieszy. Partie altprawicowe, wspierane teraz przez Waszyngton, oprócz antyliberalnej agendy niewiele jednak łączy, a sporo dzieli, szczególnie w zakresie interesów narodowych i oceny sytuacji geopolitycznej. Rządy europejskich państw o bardziej altprawicowym charakterze prawdopodobnie uprawiałyby politykę, nie ścisłej współpracy z USA, ale aktywnego poszukiwania swoich szans w relacjach z innymi mocarstwami, w tym Rosją i Chinami. Nawet jeśli obecna administracja dostrzega ten potencjalny problem, to może go bagatelizować uważając, że napędzane nową falą nacjonalizmu państwa Europy pogrążą się we wzajemnej rywalizacji. To jeszcze bardziej osłabi ich potencjał i uczyni zupełnie nieprawdopodobnym scenariusz sięgnięcia przez któreś z europejskich państw po regionalną hegemonię.
Ponadto, jeśli Donald Trump zdecyduje się na rozpoczęcie wojny handlowej z Unią Europejską, to cel “przebudowy relacji sojuszniczych” stanie się jeszcze bardziej dyskusyjny. Uderzenie w gospodarcze interesy państw UE może nie spowodować oczekiwanego przez Waszyngton dostosowania się do amerykańskich żądań, tylko wręcz odwrotnie, wzmocnić tendencje do poszukiwania alternatywnych partnerów handlowych i rynków.
W związku z powyższym warto wziąć pod uwagę inne wyjaśnienia postępowania amerykańskiej administracji.
Dotychczasowa postawa Trumpa wobec Europy, może wskazywać, że jego celem jest wzmocnienie i pogłębienie istniejących podziałów oraz zmiana Starego Kontynentu w źródło imperialnej dywidendy. Europa dla Trumpa znaczy tyle, ile może mu jeszcze więcej zapłacić za dalszą obronę, surowce energetyczne i inne produkty i usługi. Europejscy sojusznicy mają być w tym sensie w pierwszej kolejności źródłem zysku dla Ameryki, która nie realizuje już strategii globalnego prymatu. Z tej perspektywy patrząc, celem Trumpa może być wyeliminowanie wszelkich szans na to, by Europa stała się samodzielnym podmiotem na arenie międzynarodowej i prawdę mówiąc, ten cel może osiągnąć.
Amerykanie mają dobre powody, żeby tak myśleć, bo europejskie nacjonalizmy i różnice w percepcji zagrożeń sprawiają, że UE faktycznie nie jest podmiotem w grze międzynarodowej.
Na dodatek Stany Zjednoczone posiadają poważne dźwignie nacisku na część państw, by móc je dyscyplinować w razie potrzeby zgodnie z własnymi interesami. Do tego grona zalicza się Polska, która w ostatnich latach pogłębiła swoją strategiczną zależność od Ameryki szczególnie w wymiarze obronności. Wszystko to w imię „interoperacyjności z amerykańskim sojusznikiem” i „kotwiczenia” interesów Waszyngtonu w Europie.
Znaczna część rodzimej klasy politycznej zdaje się uważać, że niepodległość Polski zależy od woli Ameryki. Problem w tym, że każda podmiotowa elita, wierząca we własne państwo i zdając sobie sprawę z takiej niebezpiecznej i niedopuszczalnej zależności, podjęłaby działania na rzecz poszerzenia sobie pola manewru, o czym pisałem niedawno tutaj na tej stronie. Tymczasem znaczna część polskiej klasy politycznej opowiada się za jeszcze ściślejszym powiązaniem naszego losu ze strategicznymi interesami Stanów Zjednoczonych. Musimy być świadomi, że w realiach świata wielobiegunowego i ciągłej gry o równowagę sił, dla Ameryki również Europa Środkowo-Wschodnia może stać się przedmiotem rozgrywki i negocjacji z Rosją, jeśli nie dziś, to być może jutro. I na taki czarny scenariusz Polska powinna się przygotowywać.
Negocjując z Moskwą, Waszyngton może na jakimś etapie rozmów uznać, że wycofanie części sił ze wschodniej flanki jest ustępstwem, które warto poczynić wobec Moskwy w imię koncepcji „odwróconego Kissingera”, czyli wbijania klina między Rosję i Chiny, o czym mówił ostatnio otwarcie sekretarz stanu Marco Rubio. Natomiast specjalny wysłannik Waszyngtonu do spraw konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, były generał Keith Kellogg, w niedawnym wystąpieniu stwierdził, że “nowe podejście administracji Trumpa do Rosji wymaga resetu we wzajemnych relacjach”. Tego typu wypowiedzi powinny zapalać czerwoną lampkę ostrzegawczą w gabinetach polskich decydentów politycznych.
Musimy również zrozumieć, że w realiach braku amerykańskiego prymatu kończy się epoka sztywnych bloków sojuszniczych, takich jak NATO, a wracają czasy różnych zmiennych koalicji chętnych i aliansów ad hoc. To świat samopomocy. Z tej perspektywy patrząc, pogłębianie zależności strategicznej od Ameryki jest działaniem wbrew polskiej racji stanu.
Żeby było jasne: nie chodzi o żadne teatralne gesty wobec Stanów Zjednoczonych demonstrujace nasze „niezadowolenie” z polityki Trumpa. Tu trzeba metodycznego i konsekwentnego działania na rzecz budowy własnego potencjału i niwelowania nadmiernych zależności od Amerykanów w zakresie bezpieczeństwa i obronności tam, gdzie to tylko możliwe.
Przetrwanie w tych nowych, nieprzewidywalnych realiach geostrategicznych, będzie wymagało od Polski aktywnej polityki w regionie na osi północ-południe. Bliższa współpraca wojskowa, przemysłowa i gospodarcza z państwami nordyckimi i bałtyckimi wydaje się koniecznością, podobnie jak budowa partnerskich relacji z Ukrainą i Turcją. Nie można jednak tej aktywnej “międzymorskiej” polityki uzależniać od woli naszego amerykańskiego sojusznika. Przed Polską test państwa samodzielnego.
Marek Stefan