„America first” wciąż żywe, czyli kryzys globalizacji i napięcia w systemie transatlantyckim

Wybory do amerykańskiego Kongresu ożywiły po obu stronach Atlantyku debatę na temat relacji transatlantyckich zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i w kwestii wsparcia udzielanego przez państwa Zachodu Ukrainie. Choć przejęcie Izby Reprezentantów i nie wykluczone, że także Senatu, przez Republikanów, może nie sprzyjać rozwiązaniu licznych napięć na linii UE – USA oraz zwiększeniu pomocy dla Kijowa, to przyczyny rozłamów w świecie transatlantyckim są dużo głębsze.

Hasłem przewodnim prezydentury Donalda Trumpa było słynne: „America first”. Trump wzywał podczas swojej kampanii, a następnie podczas sprawowania kadencji, do większego skupienia się USA na odbudowie fundamentów własnej potęgi, w tym bazy przemysłowej, i na gruntownych zmianach w instytucjach międzynarodowych, takich jak np. Światowa Organizacja Handlu (WTO), które stały przez ostatnie dekady na straży zasad systemu globalnej wymiany handlowej, stworzonego przede wszystkim przez USA, ale nie obsługującego już w opinii Trumpa i jego środowiska politycznych i gospodarczych interesów Stanów Zjednoczonych.

„Transakcjonizm”, postawienie na relacje dwustronne z sojusznikami i partnerami, stosowanie sankcji i odwoływanie się do kontroli eksportu, ceł i barier handlowych, to charakterystyczne elementy prezydentury Trumpa, które wytykali mu jego polityczni oponenci zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i przede wszystkim w Europie.

Przejęcie Białego Domu przez Demokratów i początek prezydentury Joe Bidena dawały wielu nadzieję, że USA odejdą od szeregu protekcjonistycznych i merkantylnych praktyk, o które oskarżana była republikańska administracja. Szybko jednak okazało się, że nie będzie łatwego powrotu do relacji, jakie Waszyngton miał z europejskimi partnerami, przede wszystkim z Francją i Niemcami, za czasów prezydentury Obamy.

Deindustrializacja USA, tragiczny stan infrastruktury transportowej, biedniejąca klasa średnia, słynny „Pas Rdzy”, były problemami, wobec których nowa administracja nie mogła przejść obojętnie. Dlatego, wbrew oczekiwaniom niektórych, gabinet Bidena nie zainicjował żadnych nowych umów o wolnym handlu (FTA), czy to z partnerami w UE, czy w Azji. Mało tego, Departament Stanu zaczął głosić potrzebę prowadzenia polityki zagranicznej dla „klasy średniej”, czyli uwzględniającej interesy amerykańskich pracowników i pracodawców. Trwający kryzys gospodarczy spowodowany pandemią COVID-19, skłonił administrację Bidena do bezprecedensowego zwiększenia zadłużenia i dodruku pieniądza. Problemy gospodarcze pogłębiła także rosyjska inwazja na Ukrainę.

Jednym z kluczowych projektów obecnej amerykańskiej administracji stała się Ustawa o Redukcji Inflacji (IRA), której celem jest ograniczenie inflacji i promowanie czystej energii. Szeroko zakrojone zachęty IRA do rozwoju czystej energii i elektryfikacji pojazdów nie są jednak skierowane do firm europejskich i azjatyckich, ale wyłącznie do północnoamerykańskich – pomimo faktu, że europejski rynek pojazdów elektrycznych jest otwarty na samochody produkowane w USA.

Jak wskazywał w sierpniu zeszłego roku niemiecki portal „Deutsche Welle”, „Polityka handlowa USA zapoczątkowana przez Donalda Trumpa i przejęta przez obecnego prezydenta Joe Bidena zwiększa niepewność na rynkach finansowych i może być niebezpieczna dla Niemiec”.

Była to reakcja na realizowany przez Bidena program „Kupuj amerykańskie”, mający na celu wsparcie krajowego przemysłu. Regulacje w nim zawarte wymagają od dostawców stosowania w produktach końcowych większej liczby komponentów wyprodukowanych w Ameryce. W pierwszym etapie minimalny udział miał wzrosnąć z 55 do 60 procent, a docelowo do 2029 roku osiągnąć 75%.

Prezydent Biden nie zdecydował się także jak do tej pory na zniesienie ceł na import z Chin, a nawet rozszerza listę produktów objętych kontrolą eksportu przez Departament Handlu, czego ostatnim przykładem są sankcje Waszyngtonu wymierzone w chiński przemysł półprzewodników. Warto dodać, że owe restrykcje dotyczące przepływu technologii nie spotkały się z życzliwym przyjęciem przez europejskich sojuszników Waszyngtonu, dla których rynek chiński jest wciąż ważnym źródłem dochodów.

Jak napisał na łamach portalu „Politico” Ivo Daalder, były ambasador USA przy NATO, a obecnie prezes ośrodka analitycznego Chicago Council on Global Affairs: „Ostatnie działania USA wskazują na powrót do unilateralizmu i protekcjonizmu charakterystycznego dla poprzedniej administracji byłego prezydenta Donalda Trumpa. Wielu w Europie początkowo z zadowoleniem przyjęło odnowione zaangażowanie USA w walkę ze zmianami klimatycznymi, ale teraz obawiają się, że walka, która ma mieć charakter globalny, obraca amerykańską politykę przemysłową przeciwko tym właśnie sojusznikom i partnerom, których Waszyngton potrzebuje, by odnieść sukces m.in. w rywalizacji z ChRL”.

Jak dodaje Daalder: „Zasadnicze różnice dotyczą jednak nie tyle ostatecznych celów, co sposobu ich osiągnięcia. Europa przyspiesza własną transformację energetyczną, aby odzwyczaić się od rosyjskich paliw kopalnych, i również musi stawić czoła ostrej konkurencji ze strony chińskich firm, które korzystają z hojnych dotacji państwowych. Jednak zamiast współpracy, aby skuteczniej konkurować z Chinami, polityka Stanów Zjednoczonych jest postrzegana jako nastawiająca amerykańskie firmy przeciwko tym z Europy i Azji”.

Nowa fala protekcjonizmu gospodarczego oraz kolejne sankcje nakładane na Chiny przez Waszyngton, które mają charakter eksterytorialny i dotykają także firm europejskich, stały się punktami zapalnymi w relacjach USA przede wszystkim z Francją i Niemcami. Oba te kraje nie są jednak zgodne co do tego, jak UE powinna odpowiedzieć na praktyki Waszyngtonu.

Prezydent Francji Macron miał przekonywać kanclerza Scholza do stworzenia analogicznego do amerykańskiego programu wsparcia przemysłu w UE pod nazwą „Kupuj europejskie”. Berlin jest jednak zachowawczy i na chwilę obecną nie chce iść na zwarcie w kwestiach handlowych z USA, forsując pomysł kontynuacji rozmów z Amerykanami, m.in. w ramach powołanej przed rokiem Rady UE-USA do spraw Handlu i Technologii (TTC).

Problem w tym, że Waszyngton, chciałby by instytucja ta spełniała podobne funkcje jak zimnowojenny CoCom, czyli Komitet Koordynacyjny Wielostronnej Kontroli Eksportu, skupiający w tamtym okresie USA i ich sojuszników, którzy wspólnie pilnowali, by do ZSRR nie dostały się zaawansowane rozwiązania technologiczne wypracowane na Zachodzie. Teraz TTC miałoby w zamierzeniach Waszyngtonu służyć jako narzędzie do ograniczenia rozwoju gospodarczego ChRL. Tymczasem Europejczycy chcą w pierwszej kolejności uporządkować relacje z USA w kwestii wzajemnej dostępności do rynków, czy standardów migracji i przechowywania danych itd.

Należy dodać, że Paryż od wielu lat intensywnie zabiega, by razem z partnerami w UE, w tym przede wszystkim z Berlinem, wzmocnić pozycję europejskiego przemysłu zbrojeniowego, głównie poprzez inwestycje i zakup platform bojowych produkowanych w Europie. Ogłoszony na początku tego roku przez niemieckie ministerstwo obrony plan zakupu amerykańskich samolotów F-35, nie został w tym kontekście ciepło przyjęty przez Paryż, co także wpłynęło w ostatnim czasie na pogorszenie relacji między Francją i Niemcami.

Hasło „America first”, na dobre powróciło na agendę relacji transatlantyckich nie tylko za sprawą protekcjonistycznych praktykach handlowych administracji Bidena, ale także w kontekście zaangażowania państw Zachodu w pomoc Ukrainie.

Jeśli w wyniku wyborów do Kongresu większość w Izbie Reprezentantów, a niewykluczone, że także w Senacie, uzyskają Republikanie, możliwy jest poważny spór między sojusznikami w NATO w kwestii podziału obciążeń we wspieraniu walczącej Ukrainy.

Jak wskazuje cytowany już Daalder: „ 57 republikanów w Izbie i 11 republikańskich senatorów głosowało przeciwko ostatniemu dużemu pakietowi pomocy dla Ukrainy, co odzwierciedla rosnącą postawę „American First” wśród części polityków tej partii. A ich liczba prawdopodobnie wzrośnie wraz z wyborami”.

Największy sceptycyzm wobec dalszego zwiększania pomocy dla Ukrainy reprezentują te środowiska w partii Republikańskiej, które sprzyjają byłemu prezydentowi Trumpowi. Wciąż jednak w amerykańskich elitach politycznych dominuje przekonanie, że kontynuowanie pomocy wojskowej i finansowej dla Kijowa jest niezbędne.

Ostatnie badanie Chicago Council wykazało, że prawie trzy czwarte Amerykanów popiera kontynuację pomocy wojskowej i ekonomicznej dla Ukrainy, przy czym zdecydowana większość (58 procent) twierdzi, że wsparcie powinno być prowadzone „tak długo, jak będzie to konieczne”, nawet jeśli w wyniku tego wzrosną ceny żywności i paliwa.

Natomiast sondaż dla agencji Reuters/Ipsos, przeprowadzony na początku października, wykazał, że 73% Amerykanów uważa, że Stany Zjednoczone powinny utrzymać wsparcie dla Ukrainy. W tym samym czasie 66% respondentów stwierdziło, że Waszyngton powinien kontynuować dostarczanie broni na Ukrainę, co oznacza wzrost z 51% w podobnym badaniu dwa miesiące wcześniej.

Jednak według innych sondaży poparcie dla zwiększenia zaangażowania USA we wsparcie dla Kijowa nie jest już tak wyraźne, a nawet maleje. Badanie opinii opublikowane 3 listopada przez „Wall Street Journal” wskazuje, że 48% zwolenników republikanów stwierdziło, iże Stany Zjednoczone robią „zbyt wiele”, w kwestii pomocy Ukrainie, w porównaniu z 6% w marcu.

Warto podkreślić, że ta część amerykańskich elit, która podkreśla konieczność zredukowania amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, dzieli się na tych, którzy twierdzą, że wysiłek Waszyngtonu powinien skoncentrować się na rywalizacji z Chinami, a druga grupa – w tym progresywne skrzydło partii Demokratycznej – głosi potrzebę skupienia się niemal wyłącznie na rozwiązaniu problemów wewnętrznych Ameryki.

Trudno się dziwić, że w amerykańskich elitach rośnie niezadowolenie w związku z olbrzymią dysproporcją między USA i Europą w kwestii pomocy udzielanej Ukrainie. Zwolennikom ograniczenia przez Waszyngton wsparcia udzielanego Kijowowi argumentów dostarcza sama Bruksela. We wtorek 8 listopada w zachodnich mediach pojawiła się informacja, że z wartego 9 mld. euro pakietu pomocy finansowej UE dla Ukrainy, który został ogłoszony w maju tego roku, 3 miliardy, nie przekazane do tej pory do Kijowa, zostaną wytransferowane… w styczniu 2023 r. Tym samym przyszłoroczny pakiet wsparcia ogłoszony przez Brukselę nie będzie wynosił 18 mld euro, ale realnie 15 mld + 3 z zeszłego roku.

Przypomnijmy, że realna luka budżetowa rządu w Kijowie wynosi średnio 3 mld. euro miesięcznie (bywały miesiące, że kwota ta wynosiła nawet około 5 mld euro).

Christoph Trebesch, szef zespołu opracowującego zestawienie wsparcia dla Ukrainy w Instytucie Kilońskim wskazuje, że „Stany Zjednoczone przeznaczają obecnie prawie dwa razy więcej niż wszystkie kraje i instytucje UE razem wzięte. Dla większych państw europejskich jest to skromny wynik, zwłaszcza, że wiele z ich zobowiązań dociera na Ukrainę z dużym opóźnieniem”.

Powrót USA do protekcjonistycznych praktyk w handlu oraz kwestia zaangażowania poszczególnych państw NATO we wsparcie dla Ukrainy oraz polityki wobec Chin, mogą w nadchodzących miesiącach zatruć relacje transatlantyckie.

Niewiele bowiem wskazuje na to, że Waszyngton będzie chciał ograniczyć swoją merkantylną postawę w handlu, a Europejczycy, przede wszystkim Francja i Niemcy, drastycznie zwiększą swój udział w pomocy wojskowej i gospodarczej dla Kijowa. Zwiastuje to kolejne poważne napięcia w NATO, które mogą być podsycane przez wrogie Zachodowi siły.

Na zakończenie warto dodać, że polityka protekcjonizmu gospodarczego, rozpoczęta przez Donalda Trumpa, wynikała z postawionej wówczas przez część amerykańskiej elity diagnozy wskazującej, że dotychczasowy model globalizacji, który powstał przy walnym udziale USA, nie obsługuje już interesów Waszyngtonu i konieczna jest jego rewizja. Mimo objęcia Białego Domu przez Demokratę Bidena, diagnoza ta wydaje się być podzielana także przez nowego prezydenta i jego administrację.

Prowadzi nas to do wniosku, że Stany Zjednoczone w obecnym systemie międzynarodowym weszły, co paradoksalne, na pozycje rewizjonistyczne wobec dotychczasowego ładu światowego z jasną misją, że „trzeba zmienić wszystko, by nie zmieniło się nic”.

Wynika z tego, że musimy wszyscy przyzwyczaić się do życia w świecie ograniczonych wolności, stojących u podstaw znanej nam globalizacji. Czas względnie nieograniczonego przepływu ludzi, towarów, usług, czy danych odchodzi na naszych oczach w przeszłość.

Marek Stefan