Bezskuteczne jak dotąd próby mediacji między Izraelem i Hamasem oraz samodzielna i sprzeciwiająca się stanowisku administracji Bidena polityka Benjamina Netanjahu świadczą o słabnącej pozycji Ameryki na Bliskim Wschodzie, a strategiczne powody wskazujące na konieczność jej zaangażowania w tym regionie są coraz słabsze.

Porozumienia Abrahama między Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i Bahrajnem, które przybliżyły perspektywę pełnej normalizacji stosunków między państwem żydowskim i królestwem Saudów, dawały nadzieję na powstanie nowej regionalnej architektury bezpieczeństwa. Zrealizowanie się tej wizji obsługiwałoby dwa amerykańskie cele geopolityczne. Po pierwsze, nowy układ sił i współpraca arabsko-izraelska ograniczałaby wpływy Iranu. Po drugie, stabilizacja na Bliskim Wschodzie oznaczałaby, że Stany Zjednoczone mogą wreszcie “wyjść” z regionu i skupić się na swoich priorytetach strategicznych, czyli rywalizacji z Chinami i powstrzymywaniu ich w rejonie Indo-Pacyfiku. Jednak, tak jak rosyjska inwazja na Ukrainę oddaliła w czasie zmianę strategii zaangażowania Ameryki w Europie, tak brutalny atak Hamasu na Izrael 7 października zeszłego roku nie pozwolił Waszyngtonowi na opuszczenie Bliskiego Wschodu.

Głębsza refleksja na temat realnych realnych powodów zaangażowania USA w obecne konflikty prowadzone przez Izrael skłania jednak do poglądu, że to nie względy natury strategicznej decydują o polityce administracji Bidena w tym obszarze.

Podstawowy geopolityczny powód zaangażowania Ameryki od ponad stu lat w Eurazji wynika z przekonania o konieczności przeciwdziałania zdominowaniu przez regionalne mocarstwo lub sojusz eurazjatyckich potęg jednego z kluczowych regionów: Europy, Bliskiego Wschodu i Azji Wschodniej,. Dziś jedynym pretendentem do hegemonii w swoim regionie są Chiny. Stąd zażarta debata w waszyngtońskich kręgach strategicznych na temat sensowności dalszego zaangażowania Ameryki w Europie i na Bliskim Wschodzie. Zwolennicy utrzymania obecności na wszystkich tych trzech teatrach strategicznych twierdzą, że jest to konieczne dla powstrzymywania umacniającej się osi państw rewizjonistycznych: Chin, Rosji, Iranu i Korei Północnej. Z kolei zwolennicy priorytetyzacji wskazują, że ani Rosja ani Iran nie mają potencjału, by zdominować swoje regiony, a do ich powstrzymywania wystarczy strategia “równoważenia z morza”, bez utrzymywania rozbudowanej obecności wojskowej, szczególnie na lądzie. Ponadto nic nie wskazuje na to, żeby kraje Bliskiego Wschodu i Zatoki Perskiej były szczególnie zainteresowane podporządkowaniem się Chinom lub Rosji. Kraje arabskie, podobnie jak znaczna część globalnego Południa uprawiają politykę równoważenia wpływów wielkich mocarstw, starając się współpracować ze wszystkimi i czerpać z tego jak największe korzyści.

Również kwestie energetyczne nie wpływają już tak znacząco na strategiczne kalkulacje Stanów Zjednoczonych w kwestii zaangażowania w regionie Bliskiego Wschodu, a dokładniej Zatoki Perskiej.

W 2020 roku Stany Zjednoczone stały się eksporterem netto ropy naftowej po raz pierwszy od co najmniej 1949 roku. Import ropy naftowej do USA gwałtownie wzrósł w latach 70., zwłaszcza z krajów członkowskich OPEC. Od 1977 r. udziały procentowe całkowitego importu ropy naftowej z krajów OPEC generalnie spadały. w 2022 roku około 12% pochodziło z krajów Zatoki Perskiej. Zgromadzone przez Stany Zjednoczone rezerwy ropy wynoszące 383 mln baryłek ropy naftowej, mogą zostać w razie potrzeby użyte do stabilizacji podaży tego surowca na globalnym rynku.

Możliwe izraelskie uderzenie w irańskie instalacje naftowe czy możliwe zablokowanie Cieśniny Ormuz przez republikę islamską nie powinny doprowadzić do szoku cenowego na światowym rynku ropy, właśnie ze względu na mniejszą niż jeszcze kilka dekad temu zależność globalnej gospodarki od źródeł tego surowca na Bliskim Wschodzie. To kolejny argument, który podnoszą zwolennicy zmniejszenia amerykańskiego zaangażowania w tym regionie. Ich zdaniem Stany Zjednoczone nie muszą już stabilizować regionu, by chronić światową gospodarkę przed globalnym kryzysem energetycznym.

Jakie zatem powody stoją za zaangażowaniem Ameryki w konflikty Izraela? Po pierwsze, przekonanie znacznej części amerykańskiego deep state, że Ameryka musi nadal realizować strategię globalnego prymatu, co w praktyce oznacza kontynuację zaangażowania we wspomnianych regionach Eurazji, bo w przeciwnym razie Stany Zjednoczone utracą wpływy polityczne i prestiż. Jest to efekt pewnej inercji systemu urzędniczego i biurokratycznego w Waszyngtonie, gdzie elity przez ostatnie dekady były formowane w taki sposób, żeby realizowały później a ramach różnych administracji politykę liberalnej hegemonii.

Historia Stanów Zjednoczonych uczy również, że do radykalnych zmian kursu jej wielkiej strategii dochodziło niemal wyłącznie w sytuacji poważnego kryzysu międzynarodowego (vide dwie wojny światowe, które doprowadziły do zerwania z izolacjonizmem i wojna w Korei, która ostatecznie przypieczętowała politykę powstrzymywania ZSRR). Ewolucyjna zmiana wielkiej strategii jest zatem w amerykańskich realiach niezwykle trudna, choć należy zauważyć, że zarówno wobec Rosji jak i Iranu Stany Zjednoczone realizują względnie powściągliwą politykę w obawie przed wciągnięciem ich w te regionalne konflikty. Amerykańskie elity nie mogą bowiem abstrahować od nastrojów społecznych, które zdecydowanie pokazują, że po doświadczeniach “niekończących się wojen” w Iraku i Afganistanie nie ma przyzwolenia społecznego na bezpośredni udział kraju w kolejnym zamorskim konflikcie, co w sposób szczególny dotyczy Bliskiego Wschodu.

Drugi powód to wpływ lobby izraelskiego, które opiera się nie tylko na żydowskiej diasporze w USA, ale również na tradycyjnych środowiskach protestanckich, które od lat aktywnie angażują się na rzecz wspierania proizraelskiej polityki Waszyngtonu.

Stany Zjednoczone utknęły za Bliskim Wschodzie w pół drogi, między całkowitym przejściem na “równoważenie z morza”, a kontynuacją obecności w formie znanej z pierwszych dwóch dekad XXI wieku. Jest wątpliwe, czy taka postawa Waszyngtonu obsługuje jego interesy strategiczne, ale, co ważniejsze z naszego punktu widzenia, to kolejny sygnał, że Ameryka tkwi głęboko w “nadmiernym imperialnym rozciągnięciu”, ze słabnącym w wielu wymiarach potencjałem wojskowym i przede wszystkim przemysłowym. To zła wiadomość dla Polski i państw wschodniej flanki NATO.

Marek Stefan