Był to model neomerkantylny, którego siłą napędową był eksport, oparty na silnych powiązaniach władzy wykonawczej z sektorem korporacyjnej bankowości, które wspólnie narzucały konserwatywne, sztywne zasady fiskalne i monetarne, dbały o wartość pieniądza i nie dopuszczały deficytów, co potocznie nazywa się polityką zaciskania pasa, gdy trzeba.
Po wybuchu wielkiego kryzysu finansowo-gospodarczego w 2008 r., upadku Lehman Brothers i innych, niemiecki Bundestag pod naciskiem pani kanclerz i sektora bankowego przegłosował nawet w 2009 r. nowelizację Konstytucji, na mocy której wydatki budżetowe państwa nie mogły przekroczyć 0,35 proc. PKB (w UE jest to 3 proc.). A zrobiono to w czasie, gdy państwa basenu Morza Śródziemnego borykały się z poważnymi problemami i deficytami, podczas gdy Niemcy kwitły, mając poważne nadwyżki budżetowe i oraz handlowe. Zagwarantowały bowiem sobie dobrobyt oparty na trzech fundamentach: tanim rosyjskim gazie (Nordstream), amerykańskim parasolu wojskowym oraz rozległym chińskim rynku, z jednej strony będącym dostawcą tanich i różnorodnych towarów, a z drugiej ogromnym rynkiem zbytu, szczególnie dla niemieckiego przemysłu samochodowego.
Albowiem, obok silnych banków (w pierwszej dekadzie tego stulecia cztery z nich były w pierwszej 20 na globie, dziś ich tam nie ma) to silny sektor samochodowy był kołem zamachowym gospodarki, obok innych tradycyjnych sektorów przemysłowych, w tym głównie chemicznym i farmaceutycznym. Ten dobrze naoliwiony mechanizm, oparty na produkcji przemysłowej i eksporcie zapewnił dobrobyt, jeśli nie błogostan.
I to Niemcy mocno uśpiło. „Przegapiły” zmiany zachodzące na świecie, w tym szczególnie rewolucję cyfrową, aż popadły w technologiczne zapóźnienie; w erze cyfrowej pozostały w dużej mierze w analogowej, a w dziedzinie stanowiącej ich największą dumę, w produkcji samochodów, w roku 2024 zostały zaskoczone i przegonione przez Chiny, które rzuciły na świat nową generację samochodów – elektrycznych, tańszych i lepszych niż niemieckie, na dodatek tradycyjne i spalinowe.
Co się stało i jak to się stało, żywo i jasno tłumaczy nam urodzony w mieście Mülheim w Zagłębiu Ruhry (stamtąd wywodzi się sieć Aldi) Wolfgang Münchau, przez niemal dwie dekady korespondent „Financial Times” w Niemczech. Jest on tym samym dobrze poinformowany i zna kraj od podszewki. Z tej perspektywy twierdzi, że Niemcy – czy tylko oni? – nie wyciągnęli należytych wniosków z kryzysu 2008 r.. w wyniku którego, począwszy od Chin, wyłoniła się zupełnie nowa kategoria państw, zwanych „wschodzącymi rynkami” (Emerging Markets). Wniosły one ze sobą zupełnie nową dynamikę na scenie światowej, a przy okazji rosły jak na drożdżach i przez to zaczęły zmieniać mapę świata i układ sił na niej.
Co więcej, nie dostrzeżono w należyty sposób w Berlinie rewolucji energetycznej, mimo ogłoszenia w 2011 r. wielkiego programu „Energiewende”, mającego doprowadzić do przejścia na alternatywne źródła energii (OZE). Cóż z tego, kiedy w wyniku wybuchu w elektrowni jądrowej w Fukushimie w tym samym roku Niemcy powolnie, ale skutecznie odstąpiły od energii atomowej (trzy ostatnie reaktory jądrowe wygaszono w kwietniu 2023r.). W zamian za to powrócono do węgla, a zarazem jeszcze bardziej forsowano – opisane tu ze szczegółami – relacje z Rosją, chcąc zapewnić sobie tani gaz.
Równocześnie zadowolone ze swojego modelu i dobrobytu Niemcy przeoczyły rozkwit kolejnej rewolucji, informatycznej, a przede wszystkim tego, że motorem postępu wcale nie jest już, dobrze sprawdzone i funkcjonujące do tej pory u nich, „korporacjonistyczne społeczeństwo industrialne”, oparte na „wykwalifikowanej sile roboczej, taniej energii, globalizacji i przodownictwie technologicznym”. Zmienił się na świecie, począwszy od USA i Chin, model, na napędzane cyfrowo i kreowane oddolnie, a nie odgórnie, start-upy, często zwane jednorożcami czy gazelami.
I tak oto niemiecka gospodarka i tamtejszy, dotychczas skuteczny, model popadł w tarapaty, co autor definiuje ostrymi słowami: „niemiecka gospodarka pozostaje oporna na dywersyfikację i wejście w nowe sektory i w dalszym ciągu pozostaje zależna od gałęzi przemysłu, które okres świetności mają już dawno za sobą”. Co gorsza, pozostają w modelu neomerkantylistycznym, w ramach którego dochodzi do „konszachtów między politykami, bankierami i przemysłowcami” (także w relacjach z Rosją czy Chinami, co autor drobiazgowo relacjonuje), a cały model charakteryzuje „brak przejrzystości i nieodpowiedzialność”, które nie są wcale „niedopatrzeniem, lecz (jego) stałą cechą”.
Münchau nie zostawia na tym modelu suchej nitki i daje temu wyraz w samym tytule pracy – „Kaput”, a więc jest przekonany, że jest to system nieodwracalnie skazany na klęskę. Wyjaśnia przy tym drobiazgowo, co jest zdecydowanie najcenniejszą warstwą tego ciekawego i ważnego wywodu, dlaczego Niemcy „usnęły” i czemu nie mają innej drogi, jak najszybsza pobudka.
Niemieckim elitom, politycznym i biznesowym, budzenie szło trudniej niż autorowi. O dziwo, nie do końca Niemcy się obudziły po rosyjskiej pełnoskalowej agresji na terenach Ukrainy i głośnym wtedy wystąpieniu kanclerza Olafa Scholza z 27 lutego 2022 r. (na świat rozpropagowanym na łamach poczytnego i wpływowego magazynu „Foreign Affairs”). Wołał on wtedy o „Zeitnewnede”, a więc „epokową zmianę”, bo Niemcy nagle uświadomiły sobie, że straciły jeden ze swoich „parasoli bezpieczeństwa”, czyli rosyjską ropę i gaz. Niestety, dalsze rządy niezdecydowanego Scholza, co ten tom dobrze dokumentuje, okazały się wręcz katastrofą – i nic dziwnego, że nie dotrwał on do końca kadencji i przegrał w przedterminowych wyborach w lutym br.
Polityczna zmiana w kraju musiała nastąpić, bowiem w 2024 r. Niemcy przeżyły kolejną „terapię szokową”, a mianowicie fakt, że sromotnie przegrały – z Chinami – w dziedzinie stanowiącej dotychczas ich dumę i okręt flagowy, czyli, jak już wspomniano, w produkcji samochodów, co autor w książce napisanej w połowie ubiegłego, 2024 r. dokładnie przepowiadał. Pisał bowiem jednoznacznie: „kryzys niemieckiego modelu przemysłowego stał się faktem”. I radził: szybką zmianę priorytetów oraz bodźce fiskalne, mimo że „są one czymś obcym w niemieckiej kulturze”. Ponadto, co też ważne, nasi zachodni sąsiedzi płacą też wysoką cenę za dotychczasową socjalną nadopiekuńczość.
Niemcy były długo z siebie dumne i zadowolone, bowiem dominowały i w relacjach z Francją, zawsze dla nich ważnych, i w ramach UE, a kiedy do władzy po raz pierwszy doszedł Donald Trump, to panią kanclerz Merkel „obwołano faktycznym przywódcą świata zachodniego”. Teraz jednak, kiedy Trump jest ponownie u władzy i wprowadził świat w wirówkę czy też posadził nas wszystkich na roller-coasterze, nawet w konserwatywnych dotąd Niemczech tamy puściły. Nowy kanclerz Friedrich Merz natychmiast zapowiedział kolejne, głębokie „Zeintenwende”, a co więcej Bundestag w głosowaniu 18 marca br. ponownie znowelizował Konstytucję i głosami zwycięskiej koalicji (CDU/CSU, SPD i Zielonych) zerwał z dotychczasową polityką surowego reżimu fiskalnego i zgodził się na nieograniczone zwiększanie deficytu budżetowego, jeśli chodzi o wydatki obronne.
Tym samym spełniono jeden z kluczowych postulatów autora. Jednakże przejście w pełni na cywilizację cyfrową i tym samym zmianę dotychczasowego modelu rozwojowego, co W. Münchau jednoznacznie postuluje, na pewno nie będzie ani łatwe, ani tak szybkie, jak by wypadało. Niemcy jednak, chcąc uniknąć klęski i tytułowego „Kaput”, nie mają raczej innej drogi, jak ucieczka do przodu. Dlatego trzeba tamtejsze zmiany uważnie śledzić, bo przecież to, chcąc nie chcąc, nasz najważniejszy partner gospodarczy i handlowy, no i – jak zawsze – ważny dla Polaków punkt odniesienia (nawet jeśli ostatnio nie aż tak wielkiej zazdrości, „jak drzewiej bywało”). Ten niewielki, ale ważny tom jest do takich rozważań istotnym wprowadzeniem.
Wolfgang Münchau, KAPUT. Koniec niemieckiego cudu gospodarczego, Przeł. B. Kocowska, Prześwity, Warszawa 2025, s. 238
