Czego Scholz szuka w Chinach? 

Podróż kanclerza Niemiec Olafa Scholza do Chin, która ma rozpocząć się 4 listopada, wywołała liczne nerwowe reakcje nie tylko w państwach NATO, ale także w samych Niemczech.

Wizyta przywódcy RFN w Pekinie stała się kolejną kością niezgody w relacjach z prezydentem Francji Macronem, dołączając do wydłużającej się listy nierozwiązanych problemów w relacjach między państwami, które jeszcze do niedawna uchodziły za względnie zgodny tandem nadający ton polityce UE. Macron miał przekonywać Scholza, że jego samodzielna podróż do Pekinu, szczególnie w obecnym momencie, tuż po ugruntowaniu władzy przez Xi-Jinpinga i ostatecznym zerwaniu przez niego z modelem „kolektywnego przywództwa”, który obowiązywał w ChRL od czasów Deng-Xiaopinga, będzie odczytana jako legitymacja dla umocnionych rządów jednostki oraz wysłanie sygnału do Pekinu o braku jedności europejskiej wobec ChRL.

Warto przypomnieć, że podczas ostatniej wizyty przewodniczącego Xi w UE, która miała miejsce w marcu 2019 r., gościł on m.in. w Paryżu, gdzie podejmujący go Macron zaprosił na spotkanie także ówczesną kanclerz Niemiec oraz szefa KE Junckera, chcąc zademonstrować Chinom, że Unia wobec rosnącego w siłę azjatyckiego mocarstwa będzie mówić jednym głosem (czyli w rozumieniu Macrona głosem Paryża i Berlina z dekoracyjną rolą Brukseli). Prezydent Francji zadbał zatem wówczas o wysłanie czytelnego sygnału do Pekinu, że chcąc rozmawiać z UE trzeba liczyć się ze zdaniem francusko-niemieckiego tandemu.

Tymczasem jesienią 2022 r. Scholz wręcz demonstracyjnie pokazuje wszystkim partnerom nie tylko w Unii, ale także w Stanach Zjednoczonych i swoim koalicjantom w rządzie, że nie potrzebuje liczyć się z ich zdaniem i obawami.

Konflikt wewnątrz niemieckiego rządu w kwestii polityki wobec Chin w ostatnim czasie zogniskował się nie tylko na kwestii podróży kanclerza do Pekinu, ale także w sprawie zezwolenia na powiększenie przez chińskiego giganta w branży logistycznej, COSCO, swoich udziałów w porcie morskim w Hamburgu. Dokładnie chodziło o docelowe przejęcie 35% udziałów w jednym z terminali przeładunkowych. Sprawa ciągnęła się już od roku, a kolejne instytucje federalne, w tym niemieckie ministerstwo gospodarki oraz służby specjalne, przestrzegały Urząd Kanclerski przed udzieleniem COSCO zgody na przejęcie dodatkowych udziałów, co dawałoby Chińczykom wpływ na zarząd portu. Należy dodać, że w ostatnich latach nasiliła się w całej UE polityka monitorowania przejęć przez podmioty z ChRL udziałów w obiektach infrastruktury krytycznej w całej Europie. Chińczycy, zainteresowani przede wszystkim powiększeniem swojego stanu posiadania w największych portach morskich Starego Kontynentu, takich jak Antwerpia czy Rotterdam, zwrócili swoją działalnością uwagę służb specjalnych, które zaczęły ostrzegać swoje rządy argumentując, że działalność chińskich firm w portach i terminalach przeładunkowych może stanowić przykrywkę m.in. dla działalności wywiadowczej.

W sprawie zwiększania przez COSCO stanu posiadania udziałów w jednym z terminali przeładunkowych w porcie w Hmaburgu jednoznacznie negatywnie wypowiedziały się niemal wszystkie instytucje federalne, a także koalicjanci SPD w rządzie, czyli Zieloni i FDP. Inne zdanie miał jednak sam Scholz i jego zespół w Urzędzie Kanclerskim, który popierał starania władz miasta Hamburga, by do transakcji doszło. Ostatecznie COSCO przejęło jedynie niecałe 25% udziałów we wspomnianym terminalu, co pozbawia tę firmę wpływu na zarząd portu. Sprawa ta jednak uwypukliła głębokie podziały wewnątrz niemieckiej klasy politycznej w kwestii podejścia do Chin. Scholz zdaje się być zwolennikiem kontynuacji długoletniej polityki Angeli Merkel wobec Pekinu (z pewnymi korektami).

Niemcy wciąż pozostają największym partnerem handlowym Chin w Europie. ChRL to najważniejszy partner RFN pod względem importu. Jak wynika z danych instytucji ONZ badających handel międzynarodowy, wartość importu z Państwa Środka do RFN wzrosła z poziomu niecałych 140 mld. USD w 2020 r. do niecałych 170 mld. USD w 2021 r. Niemiecki Instytut Ifo, monachijski think tank ekonomiczny, podał, że prawie połowa niemieckiej produkcji zależy od kluczowych komponentów produkowanych w Chinach.

Mimo pogarszającego się środowiska biznesowego w samej ChRL – w związku z kontynuacją przez władze strategii walki z pandemią pod nazwą „Zero COVID”, a także rosnącą presją polityczną, przede wszystkim ze strony USA, na dywersyfikację nadmiernie skoncentrowanych w Chinach łańcuchów dostaw i wartości – największe niemieckie koncerny nie zamierzają opuszczać chińskiego rynku, a nawet zwiększają tam swoje inwestycje.

Jak wskazuje Rhodium Group, inwestycje z UE w Chinach wzrosły o 15% w pierwszej połowie 2022 r. w porównaniu z rokiem ubiegłym, do czego przyczynił się m.in. zakup przez BMW AG pakietu kontrolnego w spółce joint-venture produkującej samochody, a także rozpoczęcie na początku tego roku wartej wiele miliardów dolarów rozbudowy fabryki w Shenyang w północno-wschodniej części ChRL. Również inny niemiecki koncern motoryzacyjny, Audi, buduje w Chinach swój zakład produkujący pojazdy elektryczne, będący pierwszą tego typu inwestycją tej firmy w Państwie Środka.

Z kolei niemiecki koncern chemiczny BASF SE rozpoczął niedawno pierwszy etap budowy swojej nowej fabryki w ChRL. Mo ona być jedną z największych pojedynczych inwestycji zagranicznych w Chinach i największą inwestycją firmy BASF, która planuje wydać do 2030 r. nawet 10 mld euro (9,7 mld dolarów), jak wynika z oświadczenia tej firmy.

W obliczu powyższych informacji nie może dziwić, że Scholz podczas nadchodzącej podróży do Pekinu zabiera ze sobą przedstawicieli największych niemieckich firm, które wciąż zainteresowane są inwestowaniem w państwie, określanym coraz częściej jako rywal i konkurent państw Zachodu,

Choć sceptycy, których nie brakuje również nad Renem, wskazują, że bez konsekwentnej i innej niż dotychczasowa polityki Berlina wobec Pekinu Niemcy narażają się na kolejne wstrząsy geopolityczne, które mogą nadejść wraz z możliwym kryzysem w Cieśninie Tajwańskiej i przesileniem w relacjach ChRL i USA, niemiecki kanclerz zdaje się być zdeterminowany w kontynuowaniu dotychczasowej linii wobec Chin, z pewnymi, raczej symbolicznymi korektami.

Swojej postawy i motywów podróży do Chin Scholz broni w opublikowanym na łamach Politico artykule: „Nie chcemy decouplingu od Chin, ale nie możemy być nadmiernie zależni”.

Już na wstępie kanclerz RFN wskazuje, że w obecnych okolicznościach geopolitycznych „business as usual” z Chinami nie jest możliwy, ale w jego opinii tym bardziej konieczne jest postawienie na dyplomację i bezpośrednie rozmowy z władzami w Pekinie.

Scholz wskazuje, że co prawda ChRL jest bardziej autorytarna i częściej posługuje się marksistowską retoryką, to jednak „nawet w zmienionych okolicznościach Chiny pozostają ważnym partnerem biznesowym i handlowym dla Niemiec i Europy – nie chcemy się od nich odłączać”. „Ale czego chcą Chiny?” – pyta dalej kanclerz, wyrażając za chwilę obawę, że wdrażana przez Pekin strategia gospodarcza „podwójnego obiegu”, zamyka chiński rynek na globalizację, na której Chiny tak bardzo przecież skorzystały.

Niemiecki polityk wyraża w tym tekście wprost swój stosunek do zaostrzającej się rywalizacji Pekinu z Waszyngtonem, pisząc: „To tutaj, w wielobiegunowym świecie, powstają nowe ośrodki władzy, a my chcemy nawiązywać i rozszerzać partnerstwo z nimi wszystkimi. Ze wszystkich krajów świata Niemcy – które tak boleśnie doświadczyły podziału w czasie zimnej wojny – nie mają żadnego interesu w tym, aby na świecie powstawały nowe bloki”. Czy można jaśniej wyartykułować swoją odmowę wobec Waszyngtonu zajęcia pozycji najważniejszego partnera USA w Europie, mającej wypracowywać – w zamysłach amerykańskich strategów – wspólny front wobec Chin?

Na zakończenie Scholz wskazuje, że jedzie do Pekinu jako kanclerz Niemiec i robi to: „również jako Europejczyk, nie po to, by mówić w imieniu całej Europy – to byłoby aroganckie i błędne – ale dlatego, że niemiecka polityka wobec Chin może być skuteczna tylko wtedy, gdy jest osadzona w europejskiej polityce wobec Chin”. „Logiczne” jest zatem, że do Pekinu udaje się sam, bez przedstawicieli instytucji UE, nawet bez przywódcy swojego dotychczasowego najważniejszego partnera w bloku – prezydenta Francji, ale za to w towarzystwie legionu prezesów niemieckich firm, gotowych powiększyć chiński ekonomiczny wpływ na Niemcy i Europę.

Artykuł Scholza to nic innego jak klasyczne „damage control” (choć zupełnie nieudane i niewiarygodne) w wykonaniu przywódcy Niemiec, który po raz kolejny udowodnił, że Berlin nie potrafi odpowiedzieć na wezwanie Waszyngtonu i pracować na rzecz wzmocnienia transatlantyckiego podejścia wobec Pekinu.

Niemiecki model gospodarczy w ostatnich prawie dwóch dekadach opierał się z jednej strony na tanich surowcach energetycznych z Rosji, a z drugiej na rosnących powiązaniach handlowych z rynkiem chińskim. Jeden z filarów tej strategii właśnie uległ załamaniu, a nadmierna zależność od Moskwy okazała się poważnym problemem w sytuacji geopolitycznego przesilenia, do którego doszło wraz z inwazją Federacji Rosyjskiej na Ukrainę, co postawiło Berlin przed trudnymi wyborami.

Podobna sytuacja może mieć miejsce już niedługo, jeśli trajektoria relacji tego mocarstwa z USA nie ulegnie zmianie, a niewiele na to wskazuje. Już pandemia COVID-19 i zakłócone w jej wyniku łańcuchy dostaw uwypukliły niebezpieczeństwo nadmiernej koncentracji inwestycji w Chinach.

Berlin, choć w retoryce podkreśla konieczność zmniejszenia zależności gospodarczej od Chin, to równolegle w praktyce robi niewiele, żeby te powiązania ograniczyć i potwierdzić, że Niemcy wciąż są zainteresowane podjęciem propozycji „partnerstwa w przywództwie” wystosowanej niegdyś przez prezydenta George’a H.W. Busha pod adresem Berlina, tuż po zakończeniu zimnej wojny.

Otwarte pozostaje zatem pytanie, jakie wnioski z postawy Berlina – tak wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę, jak i wobec Chin – wyciągnie Waszyngton i jak wpłynie to na strategię Stanów Zjednoczonych wobec Europy.

Marek Stefan