Don`t look East: Sojusz karmelicki
Tuż po dojściu do niepodzielnej władzy wiosną 2010 r. (wcześniej już był premierem w latach 1998-2002), korzystając z kwalifikowanej większości premier Viktor Orbán rozpoczął nowe rządy od dwóch symbolicznych aktów. Sprawił, że już na pierwszym posiedzeniu nowy parlament przyjął dwie ustawy: dzień 4 czerwca, rocznicę traktatu z Trianon po I wojnie światowej, gdzie Węgry poćwiartowano, ogłosił „Dniem pojednania narodowego” i w istocie świętem narodowym; natomiast Węgrom rozsypanym w rozległej diasporze przyznał bierne i czynne prawa wyborcze.
W ślad za tym szybko, już od 1 stycznia 2012 r. przyszła nowa Konstytucja, gdzie też dokonano aktu symbolicznego: zamiast dotychczasowej Republiki Węgierskiej na mapy weszły po prostu Węgry. W kraju z tak gorzkim doświadczeniem przesłanie było proste – Węgry są wszędzie tam, gdzie są Węgrzy, a Orbán od początku nie kryje, że chce być premierem ich wszystkich, także tych poza granicami kraju. Ci natomiast, co oczywiste, odpłacają mu poparciem. W Siedmiogrodzie, a szczególnie wśród Seklerów, czyli blisko milionowej enklawy węgierskiej na terenie Rumunii, notowania Fideszu, partii Orbána, często przekraczały 90 proc. oddanych głosów.
Otwarcie na Wschód
W listopadzie 2010 r., gdy już niepodzielnie rządził, węgierski premier ogłosił nową politykę pod hasłami „otwarcia na Wschód” (keleti nyitás). Doszedł do wniosku, że szczególnie po kryzysie finansowym i na rynkach światowych z 2008 r. świat przesuwa się z Zachodu na Wschód. Szybko utwierdził się w tych przekonaniach, gdy w jego ręce trafiła książka Nialla Fergusona „Cywilizacja”, wydana w oryginale w 2011 roku. Tam bowiem, już w podtytule, pojawiła się teza, że od tej pory będziemy mieli starcie Zachodu z resztą świata (The West and the Rest).
Wiemy o tym od samego Orbána, który sprawił, że mające być kuźnią kadr Fideszu Kolegium Korwina (nie mylić z uniwersytetem o tej samej nazwie w Budapeszcie) zaprosiło w ubiegłym roku Fergusona, a jego wykładu słuchał w pierwszym rzędzie sam premier.
Już wtedy, w początkach minionej dekady, Orbán zaczął głosić, że „wiatr ze Wschodu pokona wiatr z Zachodu”, chyba nie do końca zdając sobie wtedy sprawę, że powiela hasło Mao Zedonga z 1957 roku. On jednak do samych haseł i sloganów się nie ograniczył, lecz ogłosił w 2012 r. „Otwarcie na Wschód” jako oficjalną politykę państwa.
Początkowo wydawało sie, że chodzi tylko o zmianę azymutów w wymiarze gospodarczym i handlowym, co przez lata szło zresztą jak po przysłowiowej grudzie. Dość szybko okazało się jednak, że nie jest to tylko zamysł gospodarczy czy handlowy, lecz wręcz strategiczny: stawiamy na partnerów na Wschodzie. Jednym z nich stał się Władimir Putin, z którym Viktor Orbán nawiązał już wtedy osobiste, regularne relacje, których bynajmniej nie wstrzymał ani po Euro-Majdanie, ani po aneksji Krymu, ani w następnych latach. A teraz, jak pamiętamy, był jednym z ważnych interlokutorów na Kremlu, gdy już pachniało inwazją na Ukrainę. Natomiast już po inwazji, jak widać, jest wstrzemięźliwy, ostrożny, ale jednocześnie mocno prorosyjski. Już parokrotnie dał do zrozumienia, nawet w głosowaniach, że nie będzie się trzymał wspólnego stanowiska UE, a żołnierzy NATO nie chce wpuścić na swoje terytorium.
Demokracja nieliberalna
Sprawa jest głębsza niż się na pozór wydaje. Otóż „premier wszystkich Węgrów”, jak sam się tytułuje, już w 2014 roku podczas dorocznego spotkania z młodzieżą seklerską w miejscowości Băile Tuşnad (Tüsnádfürdő) ogłosił, iż buduje u siebie „demokrację nieliberalną”, a więc inter alia przyznał, że nie tylko zmienia partnerów gospodarczych i handlowych, idąc z zachodu na wschód, ale co więcej, rozmontował u siebie demokrację liberalną i zastąpił ja własną, „suwerenną”, by użyć słów Putina.
Z przyjętej praktyki – co od dawna wykazywali analitycy opozycyjni i zewnętrzni, w tym niżej podpisany – wynikało, że Orbán nie tylko podważył tzw. kryteria kopenhaskie, a więc fundamentalny zestaw wartości, na jakich Unia Europejska jest budowana, ale przeszedł też na pozycje jawnie eurosceptyczne. Dowodem były jego stale nabrzmiewające konflikty z Brukselą („Nie jesteśmy kolonią!” – wołał głośno u siebie przed zebranymi tłumami) i doprowadzając wraz z Polską do wszczęcia procedury sprawdzającej praworządność w tym kraju przez Trybunał Sprawiedliwości UE.
Zaszedł na tej drodze bardzo daleko, bowiem na jednym z kolejnych spotkań w Tusnádfürdő stwierdził: „Poprzednio to my szliśmy do Europy, a teraz Europa przyjdzie do nas”. Był – i pozostaje – przekonany, że jest po właściwej stronie historii. Buduje u siebie nowy system wartości na hasłach „Bóg, Ojczyzna, Rodzina”, a przy okazji zwalcza wszelkie przejawy liberalizmu, chociaż przecież – co mu się przypomina – na tej ścieżce zaczynał swą błyskotliwą polityczną karierę.
Wychodząc z tych założeń najpierw postawił na południowych granicach kraju mury i zasieki, potem przeprowadził kilka głośnych kampanii wymierzonych w migrantów, aż wreszcie – jak było podczas ostatniej kampanii wyborczej w 2018 r. – ograniczył się tylko do dwóch haseł: migranci i Soros. Tego drugiego, też emigranta, ale z Węgier, narysował w podległych sobie mediach, które na mocy wszędzie widocznej centralizacji niemal całkowicie podporządkował rządowi, jako przysłowiowego wcielonego diabła. A potem wyprowadził z Budapesztu sponsorowany przez Sorosa Uniwersytet Środkowoeuropejski. Kiedy jednak chciał w jego miejsce wprowadzić do stolicy chiński Uniwersytet Fudan z Szanghaju, napotkał społeczny opór i jednocześnie – po ponad dziesięciu latach – trafił na zjednoczoną opozycję.
Wszystko to tylko podnosi stawkę tegorocznych wyborów, zaplanowanych (w pierwszej turze) na 3 kwietnia. Będą one niezmiernie ważne, bowiem przed Węgrami stoi poniekąd wybór cywilizacyjny. Albowiem Viktor Orbán nie tylko skoncentrował całą władzę w swoich rękach, podporządkował egzekutywie praktycznie wszystkie ważniejsze instytucje w państwie (włącznie z mediami, sądami, czy szkolnictwem) i otoczył się siatką bliskich sobie oligarchów (włącznie z własnym zięciem oraz Lőrinczem Mészárosem, kiedyś sołtysem w miejscowości, w której się wychował, dziś ponoć najbogatszym z Węgrów,), ale też zaczął grać na arenie międzynarodowej, licytując zdecydowanie ponad stan stosunkowo małego państwa.
Na tej fali bezprecedensowych osobistych sukcesów premier dopiął jeszcze jednego. Przeniósł swój urząd z gmachu Parlamentu na Wzgórze Zamkowe po stronie budańskiej, do odrestaurowanego z pieczołowitością (i wbrew oporom głównego architekta miasta) dawnego klasztoru karmelitów. To tam zasiada przed wiszącą za nim mapą Wielkich Węgier, tych z czasów Korony św. Stefana (1867-1920) i tam też przyjmuje swoich „nieliberalnych gości”, takich jak Marine Le Pen, Éric Zemmour, Matteo Salvini czy – wielokrotnie – Mateusz Morawiecki.
Wśród tych gości przed laty, jako jeden z pierwszych, trafił w mury klasztorne Steve Bannon, kiedyś głośny doradca Donalda Trumpa. Tam nagrywano – nie mniej głośny, szczególnie w USA – niedawny wywiad Orbana dla telewizji Fox. I tam pewnie trafi sam Donald Trump, który ma przybyć na Węgry po koniec marca, w ramach wspierania kandydatury węgierskiego premiera w nadchodzących wyborach. Nie wiadomo jednak, czy będzie to atut w świetle agresji rosyjskiej na Ukrainie i czy wizyta ta, już potwierdzona, nie zostanie jednak ze względu na okoliczności odwołana.
Tak montowany przez Orbána zestaw sił eurosceptycznych i antyliberalnych raz, jesienią ubiegłego roku, zebrał się u nas w Warszawie, a ponownie – przy jeszcze większym nagłośnieniu medialnym – niedawno w Madrycie. Zobaczymy, jakie będą losy tego „sojuszu karmelickiego” w najbliższej przyszłości, ale wiele wskazuje na to, że zadecydują o nim nie tyle wybory na Węgrzech (one też), ile przypadające mniej więcej w tym samym terminie wybory prezydenckie we Francji, gdzie wobec Emmanuela Macrona wyłoniła się cała paleta sił prawicowych i skrajnie prawicowych, a przy okazji jawnie proputinowskich.
Zakładnik własnej polityki
Pierwsze skrzypce w tym obozie odgrywa Viktor Orbán, od dawna przekonany, że liberalna demokracja oraz jej emanacja w postaci UE są schyłkowe i nie rozwiążą węgierskich i innych problemów, o czym mówił otwarcie już przed laty.
Natomiast Ukraina i efekty tej brutalnej wojny wnoszą na scenę zupełnie nową dynamikę. Jeśli Putin dopnie swych celów i osadzi w Kijowie swojego namiestnika, Orbán, powiązany z Rosją i innymi autokracjami na Wschodzie licznymi, nie do końca transparentnymi więzami i kontraktami, będzie grał tak, jak robił to do tej pory, utrzymując ścisłe więzi z Kremlem i jego jedynowładcą. Oczywiście przy założeniu, że sam wygra wybory, chociaż wszelkie narzędzia – instytucje, ludzi, zaplecze finansowe, media, służby – po temu posiada. Ponadto nie raz udowodnił, że jest politykiem skutecznym.
Jeżeli jednak Putinowi na Ukrainie noga się powinie i jeśli wojna będzie się przedłużała, przynosząc kolejne ofiary, gra przestanie być taka prosta. Wtedy Zachód, jak dotąd dość zjednoczony, choć stale spóźniający się z decyzjami, może jeszcze bardziej wymuszać jedność – w ramach NATO, UE i innych instytucji czy organizacji. Już w tej chwili Orbán sam się postawił w złym świetle i stanął po niewłąściwej stronie. A może być jeszcze gorzej, gdy będzie nadal lawirował, co uwielbia i sam zdefiniował jako „taniec pawia”, a więc strosząc piórka wobec widowni, do której się zwraca.
András Simonyi, były ambasador Węgier przy NATO i w USA (jeszcze przed „epoką Orbána”) przypomniał niedawno obecnemu premierowi, że „Węgrzy mają tradycję stawania po niewłaściwej stronie historii”. Ostatni taki jaskrawy przykład to admirał Miklós Horthy (1919-1944), który opowiedział się za Mussolinim i Hitlerem. Doświadczony dyplomata Simonyi, nie będąc odosbnionym, pyta otwarcie, czy obecny premier Wegier nie wpadł w kolejną taką historyczną pułapkę.
Sam Viktor Orbán na pewno tak nie sądzi. Jest przekonany, że Zachód chyli się ku upadkowi, że przyszłość należy do Wschodu. A te przekonania opiera już nie tylko na lekturach, lecz także, a chyba przede wszystkim, na nowych powiązaniach gospodarczych, biznesowych i handlowych ze Wschodem (ostatnio największymi inwestorami na Węgrzech są Korea Płd., Chiny, Japonia i Indie).
Toteż Wegrzy, idąc do wyborów 3 kwietnia i potem w drugiej turze za dwa tygodnie, będą mieli przed sobą, co stale podnosi Zjednoczona Opozcyja, trudny, wręcz cywilizacyjny, a zarazem zero-jednynkowy wybór: albo Wschód, albo Zachód; albo autokracje, albo powrót do liberalnej demokracji. Tertium non datur.
Prof. Bogdan Góralczyk