–
Robert Czulda (Układ Sił): Co skłoniło cię do zajęcia się tematem islamu i feminizmu?
Paloma Hernández: Pomysł zrodził się po zaobserwowaniu dwóch zjawisk, które w 2023 roku stały się w Hiszpanii bardzo widoczne. Z jednej strony tradycyjny model imigracji – planowanej i regulowanej – został zastąpiony przez model nielegalnej, masowej, niekwalifikowanej migracji, subsydiowanej przez państwo. Z drugiej, coraz częściej natrafiałam w mediach społecznościowych na relacje młodych Europejek ogłaszających swoje przejście na islam i z dumą prezentujących nowy muzułmański ubiór. Co najbardziej mnie zaskoczyło, to fakt, że wiele z nich uzasadniało swoją decyzję w kategoriach feministycznych, przedstawiając konwersję jako akt emancypacji, wolności i wzmocnienia pozycji kobiet. To otworzyło pole do analizy.
Możliwe, że wiele osób islam pociąga dlatego, że nasze zsekularyzowane społeczeństwa nie są już w stanie zaoferować poczucia transcendencji. A inni robią to z pobudek ideologicznych, a nawet estetycznych, traktując przynależność do islamu jako coś „modnego”. Zauważyłam też, że wielu podchodzi do islamu w sposób protestancki: „czytam Koran i interpretuję go po swojemu”; z punktu widzenia samego islamu to jest nie do przyjęcia. Te osoby albo nie dostrzegają, albo nie chcą dostrzec realiów islamu; opierają się na jego zmitologizowanym obrazie.

Jakie są główne tezy twojej książki?
Główna teza jest taka, że rosnąca liczba ludności muzułmańskiej na terytorium Europy to nie tylko kwestia „kulturowa” czy religijna, ale przede wszystkim polityczna, w najściślejszym znaczeniu tego słowa. Stawką jest przetrwanie kanonicznych narodów Europy. Ujmując rzecz inaczej: kwestii islamu nie da się analizować w skali jednostkowej, bo problemem nie jest konkretny muzułmanin, który może być osobą sympatyczną i wartościową. Problem leży w grupie, w tworzeniu się zurbanizowanych muzułmańskich dzielnic na europejskiej ziemi. Takie dzielnice, gdy osiągną pewną masę demograficzną, zaczynają funkcjonować według zasad porządku islamskiego, a stąd już krok do ingerencji politycznej. I to właśnie tu zaczyna się rzeczywisty problem.
Główna teza jest taka, że rosnąca liczba ludności muzułmańskiej na terytorium Europy to nie tylko kwestia „kulturowa” czy religijna, ale przede wszystkim polityczna, w najściślejszym znaczeniu tego słowa.
Masz na myśli problem gett?
Dokładnie tak. Getta funkcjonują jak quasi-państwa, przesiąknięte zislamizowanymi normami moralnymi i prawnymi. Religijni przywódcy tych aljamas (muzułmańskich wspólnot) stają się pośrednikami w relacjach z naszymi instytucjami publicznymi i partiami politycznymi, które postrzegają te społeczności jako atrakcyjny elektorat. To niewiarygodne, że w imię „postępu” istnienie gett w Europie jest usprawiedliwiane, a nawet wspierane. To prawdziwa katastrofa, ponieważ w tych muzułmańskich dzielnicach obowiązują polityczne, moralne i kulturowe ramy oparte na szariacie, systemie, który obiektywnie stoi w sprzeczności z naszym porządkiem prawnym, zakorzenionym historycznie w chrześcijaństwie, filozofii greckiej i prawie rzymskim.
W książce podkreślasz też, że te getta się rozrastają.
Zgadza się. Świat muzułmański utrzymuje wysokie tempo wzrostu demograficznego, w przeciwieństwie do naszych społeczeństw, które się wyludniają: nie rodzimy dzieci! Do tego dochodzą nieustające fale migracji do Europy, wspierane przez politykę „otwartych granic”, ideologię multikulturalizmu i tak zwany „efekt przyciągania”, wywoływany przez systemy opieki społecznej oparte na retoryce humanitarnej. I nie możemy być naiwni. Jeśli przyjrzymy się interesom ekonomicznym i geopolitycznym grup, które promują tę masową, finansowaną przez państwo imigrację, zobaczymy, że stoją za tym mafie, generujące zyski porównywalne z handlem narkotykami, oraz drapieżne strategie, których celem jest pozyskiwanie taniej siły roboczej i destabilizacja niektórych regionów świata, żeby łatwiej prowadzić działania eksploatacyjne. Zaprzeczanie tej rzeczywistości w imię rzekomego humanitaryzmu to droga prowadząca nas wszystkich ku przyszłości skrajnej bezbronności.
Czyli nielegalna imigracja nie tylko zwiększa poczucie zagrożenia w przestrzeni publicznej, ale stanowi również poważny problem dla bezpieczeństwa narodowego?
Właśnie tak. Podam tylko kilka liczb. W Hiszpanii mamy odważnego analityka politycznego, Rubéna Pulido, który od lat bada te zagadnienia, podejmując przy tym niemałe osobiste ryzyko. Ostrzega on, że obecnie bardzo aktywny jest tak zwany szlak atlantycki, łączący pogrążony w kryzysie region Sahelu z Wyspami Kanaryjskimi, a całość koordynowana jest przez dobrze finansowane organizacje pozarządowe, kierowane zdalnie. Innymi słowy, ci migranci przybywają z obszarów, gdzie bardzo silnie działają siatki dżihadystyczne. I teraz konkrety: tylko w pierwszym kwartale 2025 roku hiszpański rząd zorganizował ponad 60 lotów, którymi przetransportowano ponad 10 tysięcy nielegalnych imigrantów. W ciągu półtora roku udokumentowano ponad 200 lotów i ponad 50 tysięcy transferów z Wysp Kanaryjskich na Półwysep Iberyjski. Następnie ci ludzie są natychmiast rozpraszani po całym kraju.
A wszystko to opłacane z publicznych pieniędzy?
Tak – hotele czterogwiazdkowe, spa, schroniska, loty, autobusy, ubrania, jedzenie, miesięczne świadczenia, opieka zdrowotna itd. – wszystko opłacane z budżetu państwa. Większość nielegalnych imigrantów przybywających do Hiszpanii szlakiem atlantyckim to nie kobiety czy dzieci, lecz zdrowi, dorośli mężczyźni. Co więcej, przyjeżdżają bez dokumentów tożsamości, ale często ubrani w markowe stroje sportowe i wyposażeni w smartfony. A na miejscu cieszą się pełną swobodą i spacerują beztrosko po naszych ulicach. Znaczna część nielegalnej imigracji przechodzi również przez Maroko, przez Ceutę i Melillę i ci ludzie również są chronieni przez hiszpański rząd. Tylko jaka wojna toczy się w Maroku? Maroko po prostu wykorzystuje imigrację jako narzędzie nacisku, a gdy hiszpański rząd ulega temu szantażowi, ujawnia swoją całkowitą słabość wobec kraju, który rości sobie ambicje ekspansjonistyczne wobec hiszpańskich terytoriów.
Jeszcze jedna liczba: według statystyk opublikowanych latem 2024 roku przez rząd Katalonii, 17,24 proc. populacji (czyli imigranci bez hiszpańskiego obywatelstwa) odpowiada za 64 proc. osadzonych w Katalonii za napaści seksualne i gwałty.
Wszystkie te osoby, objęte systemem „pomocy humanitarnej” w Hiszpanii, Portugalii, Włoszech czy Grecji, mogą swobodnie poruszać się po całej Europie. Wraz z tymi przepływami migracyjnymi wchodzi wszystko, między innymi terroryzm i przestępczość. Jeszcze jedna liczba: według statystyk opublikowanych latem 2024 roku przez rząd Katalonii, 17,24 proc. populacji (czyli imigranci bez hiszpańskiego obywatelstwa) odpowiada za 64 proc. osadzonych w Katalonii za napaści seksualne i gwałty. I to nie wspominając już o innych formach przemocy: brutalne napady, bójki z użyciem maczet, ataki na symbole chrześcijańskie, dźgnięcia nożem… Władze oczekują, że obywatele zaakceptują tę importowaną przemoc jako coś normalnego.
Czy mówienie o tych zjawiskach wiąże się dla ciebie z ryzykiem osobistym? Nietrudno sobie wyobrazić, że spotykasz się z oskarżeniami o rasizm, ksenofobię czy islamofobię.
Tak, to są właśnie te modne dziś etykiety. W rzeczywistości to sposób na cichą implementację islamskich praw dotyczących bluźnierstwa w naszych społeczeństwach. A trzeba jasno powiedzieć: poddawanie doktryn islamu krytyce filozoficznej nie jest rasizmem. Po pierwsze dlatego, że islam nie jest rasą. To złożony system religijny, polityczny i geopolityczny najwyższego rzędu. Po drugie, motywuje nas do działania nie nienawiść do obcych, lecz chęć ujawnienia szerokich interesów geopolitycznych i ekonomicznych, stojących za nielegalną, masową, niewykwalifikowaną i finansowaną przez państwo imigracją.
To nie jest islamofobia, gdy domagamy się kontroli granic i egzekwowania prawa imigracyjnego. To nie islamofobia, gdy oczekujemy powrotu do planowanego modelu imigracji, który działał skutecznie jeszcze kilka lat temu; modelu opartego na przesłankach ekonomicznych i kierowanego zasadą roztropności politycznej, a nie ryzykownym humanitaryzmem. To nie ksenofobia, gdy uważamy, że każde państwo – Hiszpania, Włochy, Francja, Szwecja czy Polska – powinno z wielką rozwagą decydować, ilu nowym obywatelom chce przyznać dokumenty tożsamości. Skala tej analizy musi być polityczna, bo stawką jest nasze bezpieczeństwo narodowe i porządek publiczny. A bez bezpieczeństwa nie ma ani wolności, ani państwa dobrobytu.
Moje stanowisko wobec imigrantów – zarówno muzułmańskich, jak i niemuzułmańskich – jest jasne: wszyscy są mile widziani, o ile chcą się integrować, pracować i respektować obowiązujące prawo. To po prostu kwestia politycznej roztropności.
Czyli nie uważasz, że mamy do czynienia przede wszystkim z konfliktem religijnym?
Problem polega na tym, że w islamie władza religijna i polityczna są ze sobą nierozerwalnie związane. W islamie wszystko łączy się ze wszystkim; nie da się oddzielić tego, co „należy do Cezara”, od tego, co „należy do Boga”. Dlatego właśnie uważam, że błędem jest sprowadzanie analizy do „wojny kulturowej” czy „duchowej”. Problem nie ma wyłącznie charakteru kulturowego czy religijnego; to problem natury politycznej. Islam z definicji dąży do przejęcia władzy politycznej. I jego wyznawcy doskonale wiedzą, jak ten cel osiągnąć.
Jak już wspominałam, gdy liczba muzułmanów osiąga masę krytyczną, tworzą oni getta funkcjonujące według islamskich zasad. Innymi słowy, ustanawiają quasi-państwa rządzone przez szariat. A stamtąd zaczynają przejmować władzę polityczną: najpierw na poziomie dzielnicy, potem miasta, regionu, a w końcu państwa. To już dzieje się w Wielkiej Brytanii. Przykłady takie, jak Marsylia we Francji, Molenbeek w Belgii czy Rosengård w Szwecji jasno pokazują, że w tych obszarach podstawowe funkcje państwa zostały faktycznie zawieszone. Te dzielnice są już proto-państwami i co najważniejsze, nadal się rozrastają.
Gdy liczba muzułmanów osiąga masę krytyczną, tworzą oni getta funkcjonujące według islamskich zasad. Innymi słowy, ustanawiają quasi-państwa rządzone przez szariat.
Czy w Hiszpanii istnieją islamskie getta?
Tak, zaczęły się tworzyć już w latach 80., a wiele z nich jest dziś kierowanych przez salafickich przywódców. Są rozsiane po całym kraju, ale szczególnie skoncentrowane w Katalonii, Kraju Basków, Murcji i Madrycie. I znów musimy podkreślić aspekt polityczny, ponieważ te aljamas – muzułmańskie wspólnoty – stają się coraz liczniejsze, bardziej zamknięte i coraz bardziej roszczeniowe: domagają się różnych form pomocy i dotacji, serwowania żywności halal w szkołach, możliwości noszenia hidżabu w przestrzeni publicznej, nauczania islamu w szkołach itd. I mogą sobie na to pozwolić, ponieważ mają poparcie wielu partii politycznych i rządów. Przykładowo, te same instytucje, które rezygnują z wysyłania obywatelom świątecznych życzeń na Boże Narodzenie, składają publiczne życzenia błogosławionego Ramadanu.
Często też widzimy w mediach zdjęcia z różnych zakątków Europy, gdzie grupy muzułmanów modlą się publicznie na ulicach. Jak interpretujesz to zjawisko?
Są to grupy mężczyzn – tylko mężczyzn. W tych zbiorowych modlitwach kobiety praktycznie nie uczestniczą. Co więcej, odbywają się one na zewnątrz, mimo że w naszych krajach dostępne są setki meczetów. Nie jest to przypadek; to publiczna demonstracja siły społecznej i politycznej, jaką islam zdobywa w naszych społeczeństwach. Trzeba pamiętać, że islam jest religią publiczną i zobowiązany jest do jawnego wyznawania wiary oraz prowadzenia prozelityzmu religijnego. Nie wolno też zapominać, że Arabia Saudyjska i inne bogate państwa muzułmańskie finansują na całym świecie ośrodki kultury i meczety głoszące islam salaficki. I nie chodzi tu wyłącznie o wpływ na grupy marginalizowane czy społecznie wrażliwe, bo ta ideologia coraz mocniej zakorzenia się także na uniwersytetach i, co oczywiste, w niektórych partiach politycznych. W Hiszpanii działają dziś silne nurty ideologiczne, które twierdzą, że Półwysep Iberyjski powinien zostać „zwrócony” jego „prawowitym właścicielom” – muzułmanom.
Przejdźmy teraz do kwestii feministycznej. Główne nurty europejskiego feminizmu wydają się wspierać islam, uzasadniając to obroną mniejszości. Czy twoja książka proponuje inne podejście do feminizmu?
Nie do końca. Nie jestem feministką i nigdy nią nie byłam. Uważam, że feminizm, w każdej ze swoich odmian, błędnie interpretuje rzeczywistość, przez co formułuje nietrafną diagnozę przyczyn problemów społecznych. A to z kolei sprawia, że proponowane przez niego rozwiązania rzadko przynoszą efekty. A nawet ich wdrażanie często pogarsza sytuację. Powiem to brutalnie i prowokacyjnie: status prawny i społeczny kobiet w Hiszpanii w roku 2025 nie jest wyłącznie zasługą feminizmu czy lewicowej polityki. To efekt długiego i złożonego procesu historycznego, w którym uczestniczyło wiele sił, w tym katolicyzm. Dlatego analizuję te kwestie z perspektywy wykraczającej poza feminizm i bronię nie tyle kobiet, co Hiszpanów – zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Moją kategorią odniesienia jest Hiszpania, a nie „kobieta” jako abstrakcyjna figura.
„Islam jest niezgodny z feminizmem i demokracją.” Jeśli tak, to dlaczego główny nurt feminizmu wspiera napływ muzułmanów do Europy?
Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, że istnieje wiele różnych odłamów feminizmu i bardzo często są one ze sobą skonfliktowane. W mojej książce starałam się przeanalizować, jak trzy z nich podchodzą do kwestii islamu. Tak zwany feminizm oświeceniowy jest bardzo krytyczny wobec hidżabu i twierdzi, że feminizm islamski to w istocie próba zislamizowania feminizmu jako takiego. Z drugiej strony mamy feminizm islamski, popierany przez wierzące muzułmanki, który głosi, że islam z definicji jest feministyczny. Ich zdaniem objawienie przekazane Prorokowi zostało wypaczone po jego śmierci przez skorumpowanych prawodawców, którzy nadali islamowi charakter patriarchalny i mizoginiczny. Muzułmanki te uważają, że teksty źródłowe islamu należy zrewidować i „oczyścić” z tych zafałszowań. W każdym razie, najlepiej będzie, jeśli cytowane przez ciebie zdanie zrozumiemy w ten sposób: ani feminizm, ani demokracja, ani ideały świeckości nie są w stanie rozwiązać problemu islamu w Europie.
Antyrasistowskie feministki twierdzą, że wyzwalają muzułmańskie kobiety z opresji Zachodu, ale w rzeczywistości skazują je na inny rodzaj opresji wewnątrz gett.
Istnieje trzecia grupa ruchów feministycznych, obecnie hegemonicznych, które określasz mianem „antyrasistowskich, antyimperialistycznych, antykapitalistycznych, dekolonialnych feminizmów na rzecz emancypacji kobiet z Globalnego Południa”. Czy to te grupy wspierają islam?
Tak jest. Te tak zwane „antyrasistowskie” feminizmy obecnie mają największą władzę w środowiskach akademickich, mediach i polityce, a ich światopogląd jest zasadniczo antychrześcijański. Interpretują one muzułmańskie kobiety żyjące w Europie przez pryzmat indigenizmu: jako mniejszości kulturowe uciskane przez „zachodocentryczne” i „chrześcijańskocentryczne” siły. Takiego języka używają. Innymi słowy, traktują muzułmańskie kobiety jako rezerwy kulturowe, które należy chronić. W ten sposób jednak faktycznie promują istnienie gett w europejskich miastach; gett rządzonych przez prawo szariatu. Te antyrasistowskie feministki twierdzą, że wyzwalają muzułmańskie kobiety z opresji Zachodu, ale w rzeczywistości skazują je na inny rodzaj opresji wewnątrz gett: dożywotnią opiekę mężczyzn, narzucone zasady ubioru, zakazy uczestniczenia w sporcie czy uczęszczania do szkoły, chodzenie z tyłu za mężczyznami, przymusowe małżeństwa (nawet nieletnich), zabójstwa honorowe, poligamię itd.
W swoich wywiadach twierdzisz, że aby zrozumieć współczesny islam, nie wystarczy przeczytać Koran. Kluczowe jest to, jak prawo szariatu jest stosowane zarówno w krajach muzułmańskich, jak i w powstających w Europie gettach islamskich.
Obserwujemy dziś, że świat islamu na nowo przejął rolę siły porządkującej życie społeczne. Wykorzystuje do tego ambony, instytucje edukacyjne, presję migracyjną, sojusze z niektórymi środowiskami politycznymi, medialnymi i akademickimi, ekrany telewizyjne, a przede wszystkim media społecznościowe; wszystko po to, by szerzyć swoje doktryny na całym świecie. W Syrii, Afganistanie, Pakistanie, w dużej części Afryki, a także w europejskich gettach muzułmańskich, szariat jest coraz bardziej rygorystycznie egzekwowany, co oznacza coraz większą kontrolę społeczną, zwłaszcza nad kobietami.
W książce podkreślasz, że islamizacja społeczeństw w dużej mierze zależy od tego, jak traktowane są kobiety.
Tak. Większość przepisów prawa muzułmańskiego koncentruje się właśnie na kobietach, zarządzając ich ciałem, zachowaniem, obecnością w przestrzeni publicznej. Aby zrozumieć współczesny islam – zrozumieć, jak doszedł do obecnego stanu i jak funkcjonuje w Europie – nie wystarczy lektura Koranu. Kluczowe jest to, jak stosowane jest islamskie prawo. Już w 1991 roku 45 państw należących do Organizacji Konferencji Islamskiej przyjęło Kairską Deklarację Praw Człowieka w Islamie, która – w przeciwieństwie do Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ z 1948 roku – ustanawia szariat jako „jedyny punkt odniesienia” dla ochrony praw człowieka w krajach muzułmańskich. Musimy sobie uświadomić, że dzisiejszy trend nie polega na „modernizacji islamu”, lecz na „islamizacji nowoczesności”.
Większość przepisów prawa muzułmańskiego koncentruje się właśnie na kobietach, zarządzając ich ciałem, zachowaniem, obecnością w przestrzeni publicznej.
A zatem, tak zwane „przebudzone antyrasistowskie feminizmy” (woke) sprzymierzają się z islamem przeciwko Zachodowi?
Tak, można to tak ująć. Te aktywistki stworzyły w swoich głowach wyidealizowany obraz islamu, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistym, historycznym i obecnie ekspansywnym islamem. W dużej mierze czerpią one z mitu al-Andalus, czyli przekonania, że muzułmańska Hiszpania była złotym wiekiem kultury, w przeciwieństwie do „ciemnych wieków” chrześcijańskiej Europy. W tle tego mitu kryje się wiara, że Zachód zawdzięcza wszystko islamowi. Że islam był cywilizacją wyższą, którą Zachód brutalnie zniszczył. Że Zachód to tylko zepsucie, chciwość i wyzysk. Ale ten obraz islamu jest zmitologizowany, bo taki islam po prostu nie istnieje. Podobnie jak nie istnieje ten demoniczny „Zachód”, który obwiniają za całe zło. To prymitywne uproszczenia, ale niezwykle skuteczne.
Czy dlatego właśnie bronią noszenia muzułmańskiej chusty i protestują przeciwko jej zakazowi w krajach europejskich?
Tak, te antyrasistowskie feministki twierdzą, że chusta niekoniecznie oznacza ucisk czy przemoc. Według nich nikt nie ma prawa mówić muzułmankom, jak mają się ubierać. W ich narracji problemem nie jest islam, lecz zachodni rasizm i islamofobia. Co ciekawe, te same feministki odmawiają „wolności” kobietom zachodnim, które decydują się opiekować swoimi mężami i dziećmi, pogardliwie nazywając je „tradwives”. Jeśli Hiszpanka ugotuje pyszną tortillę dla swojego męża, zostaje uznana za odrażającą „tradycjonalistkę”. Ale gdy muzułmanka zakłada nikab, to już „wyraz jej tożsamości kulturowej” – coś, co rzekomo powinna mieć prawo wyrażać i chronić. A ja podkreślam: wiele osób nie chce zrozumieć, że hidżab ma nie tylko społeczne i religijne, ale przede wszystkim polityczne znaczenie. Problemem nie jest samo założenie chusty. Problemem i to poważnym jest jej zdjęcie, bo kobiety, które się na to decydują, często ponoszą bardzo surowe konsekwencje.
Czyli te „woke’owe” feminizmy są w gruncie rzeczy przeciwne integracji?
Dokładnie. W Hiszpanii dziennik “El País”, sztandarowy organ socjaldemokracji, napisał kiedyś, że „niewiele idei jest bardziej faszystowskich niż ta, że migranci muszą się integrować”. Znani politolodzy twierdzili nawet, że imigranci mają „prawo do popełniania przestępstw”. Ci ludzie nie rozumieją, czym jest prawo, ani czym jest polityka. Dla nich punktem odniesienia jest jednostka, a nie wspólnota polityczna: polis, państwo. Dlatego twierdzą, że noszenie nikabu w Hiszpanii czy w Polsce dotyczy wyłącznie „subiektywnego sumienia” kobiety i nie ma żadnego wpływu na społeczeństwo, w którym ona żyje. Ale za takimi twierdzeniami kryje się przekonanie, że imigranci nie muszą się integrować ze społeczeństwem przyjmującym. To oznacza usprawiedliwienie istnienia równoległych struktur państwowych w obrębie państwa. A to już prawdziwa katastrofa, poważne zagrożenie dla ciągłości państw: hiszpańskiego, polskiego, irlandzkiego itd. I równie poważne zagrożenie dla ochrony praw i wolności obywateli tych państw.
Czy z twojej perspektywy chrześcijaństwo ma dziś jeszcze jakąś rolę do odegrania? Czy też, zgodnie z logiką dominującego feminizmu, należy je zniszczyć jako bastion patriarchalnego systemu?
Uderzające jest to, jak pewne nurty feministyczne odrzucają jakąkolwiek możliwość sojuszu z chrześcijaństwem, a jednocześnie wykazują całkowitą życzliwość wobec islamu. Ja nie podzielam tej antychrześcijańskiej wizji; bez chrześcijaństwa nasze społeczeństwa stają się zupełnie niezrozumiałe. W Hiszpanii czy w Polsce to katolicyzm ukształtował nasz sposób bycia w świecie i interpretowania rzeczywistości: moje życie codzienne, sposób działania w świecie, opierają się na wartościach chrześcijańskich, niezależnie od tego, czy jestem osobą wierzącą, czy nie. To samo dotyczy mojej moralności, moich odniesień architektonicznych, malarskich, muzycznych, literackich. A także mojego rozumienia relacji międzyludzkich, rodziny, kobiecości, przyjaźni, życia sąsiedzkiego, narodu, polityki, ekonomii, pracy i tak dalej. Uważam, że nasza dzisiejsza słabość wewnętrzna ma bezpośredni związek z gwałtownym procesem dechrystianizacji, jaki przeszliśmy.
Mówiłaś wcześniej, że dominujący feminizm nie ma na celu ochrony kobiet, gdyż jego funkcja jest zupełnie inna.
Tak, i mówię to bardzo stanowczo. Te feministki nigdy – absolutnie nigdy – nie potępiają przemocy wobec kobiet w Europie, jeśli sprawcami są muzułmanie. I kiedy mówię „nigdy”, to naprawdę mam na myśli: nigdy. Przykład? Afera z Rotherham w Anglii, głównie w latach 1997–2013. Szacuje się, że około 1,4 tysiąca dzieci – głównie białych dziewczynek z ubogich rodzin – było tam ofiarami przemocy seksualnej, handlu ludźmi i gwałtów, których sprawcami byli w większości mężczyźni pochodzenia pakistańskiego.
To samo dzieje się za każdym razem, gdy w Hiszpanii dochodzi do aktu przemocy islamskiej: milczenie feministek jest ogłuszające. Działają tak nie tylko z powodów ideologicznych, ale też dlatego, że reprezentują konkretne interesy geopolityczne i geostrategiczne. Warto więc zadać sobie pytanie: qui prodest, kto na tym korzysta? Komu to służy?
Wróćmy do chrześcijaństwa. Dlaczego w środowiskach postępowych, na przykład w Hiszpanii, cieszy się ono tak złą reputacją?
To uprzedzenie antychrześcijańskie – a zwłaszcza antykatolickie – ma swoje korzenie w Oświeceniu, w przekonaniu, że religie to halucynacje albo wynalazki silnych, mające na celu kontrolowanie słabszych. Opium dla ludu. Kościół katolicki zaczęto postrzegać jako uosobienie ignorancji, irracjonalizmu, fanatyzmu i ciemnoty, jako instytucję rzekomo niezdolną do myślenia naukowego czy filozoficznego. Ale rzeczywistość temu przeczy. Przez całe wieki to właśnie katolickie zakony były elitą intelektualną, duchową, naukową i filozoficzną i to one stawiały najtwardszy opór wobec projektów oświeceniowej i masońskiej sekularyzacji. Z różnych powodów to się zmieniło, a społeczeństwa europejskie pogrążają się dziś w zaawansowanym procesie dechrystianizacji.
Jakie twoim zdaniem są najpoważniejsze negatywne konsekwencje procesu sekularyzacji?
Wielu ludzi sądzi, że usunięcie krzyża ze szkół i przestrzeni publicznej w Europie stworzy neutralne pole, na którym wszystkie kultury i religie będą mogły współistnieć. Ale to myślenie jest całkowicie nieodpowiedzialne. Bo jeśli usuniemy krzyż, ktoś inny zajmie to miejsce i wypełni je swoimi symbolami religijnymi lub ideologicznymi: półksiężycem islamskim, tęczową flagą LGBTQ+, neopogańską Pachamamą albo czymkolwiek innym, co akurat zyska społeczne poparcie. Wystarczy spojrzeć na ostatnie lata: pustą ścianę po krzyżu zajęło dziś woke’owe myślenie i wszystkie jego irracjonalne, subiektywne i roszczeniowe urojenia. Ale islam jest o wiele silniejszy niż wokeizm: islam pożera wokeizm.
Jeśli obecna inercja się utrzyma, sytuacja stanie się bardzo trudna. Ale nie dlatego, że muzułmanie działają wrogo, bowiem świat islamu po prostu robi to, co uważa za konieczne albo możliwe, żeby przetrwać w czasie. To my, Europejczycy, zachowujemy się nieodpowiedzialnie i lekkomyślnie.
Jeśli procesy dechrystianizacji i depopulacji w naszych społeczeństwach są już tak zaawansowane, to czy zdołamy wytrzymać presję demograficzną ze strony społeczności muzułmańskiej?
Jeśli obecna inercja się utrzyma, sytuacja stanie się bardzo trudna. Ale nie dlatego, że muzułmanie działają wrogo, bowiem świat islamu po prostu robi to, co uważa za konieczne albo możliwe, żeby przetrwać w czasie. To my, Europejczycy, zachowujemy się nieodpowiedzialnie i lekkomyślnie. Nie jestem fatalistką ani defetystką; przeciwnie, sytuacja jest poważna, ale odwracalna. Potrzeba działania, szybkiego, inteligentnego i z odpowiedzialnością.
Czyli twoja krytyka ma w dużej mierze charakter autokrytyczny…
Oczywiście. Moja krytyka jest przede wszystkim skierowana wobec naszych własnych elit politycznych, dziennikarskich i akademickich, a także wobec części społeczeństwa, która te elity wspiera. Jeśli chcemy zrozumieć, dlaczego islam staje się w Europie problemem, musimy najpierw przeanalizować, w jakim stanie znajdują się w 2025 roku społeczeństwa zakorzenione w chrześcijaństwie. A znajdują się w stanie głębokiego kryzysu wewnętrznego, słabości, którą świat islamu w naturalny sposób wykorzystuje.
Na przykład, kiedy Unia Europejska mówi dziś o „wartościach europejskich”, to nie chodzi jej już o cnoty chrześcijańskie, o Europę katedr czy o dziedzictwo Tomasza z Akwinu. Pozwoliliśmy, żeby ugruntowało się pojęcie kobiecości, które postrzega macierzyństwo jako „biologiczną niesprawiedliwość”, rodzinę jako instytucję opresji, aborcję jako „fundamentalne prawo człowieka”, a kobiety zajmujące się domem jako „prostytutki swoich mężów”. Te idee są skrajnie szkodliwe i niszczą nas od środka. Muzułmanie doskonale to widzą i robią wszystko, żeby tego rodzaju myślenie nie zakorzeniło się w ich społeczeństwach. Problem polega na tym, że bronią się na własnych warunkach, a ich punktem odniesienia jest szariat.
Polska zaczyna otwierać się na masową imigrację, w tym z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Jakie rady dałabyś polskiemu rządowi i politykom na podstawie doświadczeń Hiszpanii?
Powiedziałbym im, że rezultatem dekad progresywnej socjaldemokracji jest rozpad racjonalności politycznej. To oznacza ignorowanie skali polityki, której celem jest zachowanie polis – zachowanie państwa jako odniesienia: Hiszpanii, Polski, Belgii i tak dalej. Te grupy progresywne nie przejmują się polis. Dlatego mówią o otwartych granicach, multikulturowości i „migrantach”, zamiast o emigrantach czy imigrantach. Państwa są dla nich nieistotne, podobnie jak ojczyzny czy tradycyjne narody. A za tym międzynarodowym, progresywnym, socjaldemokratycznym reżimem nie stoi miłość do „ludzkości”, lecz określone interesy geopolityczne i finansowe. Dodałabym, że zadanie rządzenia polega na ustaleniu – kierując się polityczną rozwagą, a nie ideologią czy lekkomyślnym humanitaryzmem – w jakim stopniu przepływy imigracyjne mogą zostać otwarte lub zamknięte. Rozwaga oznacza ustalenie pewnych gwarancji przy nadawaniu obywatelstwa oraz wymóg określonych zobowiązań od tych, którzy wchodzą na nasze terytorium.
Rozmawiał Robert Czulda