Podczas gdy nagłówki dyplomatyczne mają tendencję do przyćmiewania wiadomości wojskowych, w kuluarach krąży wiele scenariuszy dotyczących ewentualnego rozmieszczenia wojsk na Ukrainie w razie wynegocjowanego zakończenia konfliktu lub choćby prostego rozejmu. Chociaż niektóre deklaracje są elementem politycznej pozy i strategicznego sygnalizowania, w wielu krajach rozpoczęto już niewątpliwie fazę planowania – czego dowodem była narada sztabowa w Paryżu 10 marca – aby zbadać polityczne i operacyjne aspekty stworzenia sił stabilizacyjnych dla Ukrainy. Równanie można podsumować bardzo prosto: niezależnie od scenariusza, najpierw musi istnieć silna wola polityczna, następnie klarowny mandat, a na końcu wiarygodne siły zdolne do realizacji drugiego elementu dla dobra pierwszego.

Obecnie jednak pokojowe rozmieszczenie obcych wojsk na Ukrainie wydaje się niemożliwe bez zawieszenia broni oraz zgody lub przynajmniej braku sprzeciwu obu stron konfliktu. Właśnie w tej kwestii stanowiska stron wydają się całkowicie nie do pogodzenia: Ukraina wyobraża sobie u siebie wyłącznie siły z państw skłonnych zapewnić jej defensywne gwarancje bezpieczeństwa, Donald Trump wspominał o możliwości wysłania „sił pokojowych”, a Władimir Putin nadal nie chce nawet słyszeć o europejskich wojskach na Ukrainie, postrzegając je jako nierozerwalnie związane z NATO, którego nienawidzi. 

Możliwe scenariusze sprowadzają się zatem do dwóch: z jednej strony rozmieszczenia wojsk państw popierających udzielenie Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa, z drugiej zaś wprowadzenia jedynie prostych sił „rozdzielających” strony konfliktu. W obu przypadkach uwarunkowania geograficzne i techniczne tego konfliktu będą wpływać na możliwe formaty takiej misji, komplikując układankę.O ile hipoteza zaangażowania sił rozjemczych z krajów pozaeuropejskich pod mandatem ONZ wydaje się jednocześnie niekorzystna dla bezpieczeństwa Ukrainy i bardzo mało prawdopodobna, o tyle warunki polityczne i militarne, które mogłyby pozwolić na rozmieszczenie sił europejskich, są bardzo złożone i zasługują na analizę’ czemu poświęcony jest niniejszy artykuł.

Uwarunkowania geograficzne: w stronę strefy zdemilitaryzowanej?

We wszystkich możliwych wariantach wydaje się mało prawdopodobne, żeby armie rosyjska i ukraińska mogły pozostać w bezpośrednim, trwałym kontakcie w przypadku zawieszenia broni. Doświadczenia porozumienia mińskiego (Mińsk II) i notoryczne jego naruszanie przez prorosyjskich separatystów sugerują, że zamrożenie sytuacji „w zasięgu strzału” nie wchodzi w grę, jeśli ambicją jest stabilizacja konfliktu w perspektywie średnioterminowej. Trudności z przypisaniem winy za ewentualne naruszenia rozejmu w terenie – w kontekście masowego użycia min i dronów – oraz skrajne napięcie panujące tuż po ustaniu walk prawdopodobnie wymusiłyby wycofanie się każdej ze stron po obu stronach rozległej strefy zdemilitaryzowanej (DMZ), której głębokość przekraczałaby zasięg najpowszechniejszej broni. Dla przypomnienia, DMZ w Korei rozciąga się na około 4 km po każdej stronie granicy, tworząc pas o szerokości 8–10 km. Biorąc pod uwagę długość obecnej linii frontu (około 1300 km), na Ukrainie oznaczałoby to utworzenie strefy o powierzchni ponad 10 400 km² „oczyszczonej” z jakiejkolwiek ludzkiej obecności.

Trzeba jednak mieć na uwadze, że dla zagwarantowania Ukrainie ochrony przed ponowną ofensywą rosyjską konieczne będzie objęcie taką strefą całej długości granicy z Rosją (a nawet z Białorusią). Zwiększa to znacznie długość linii, którą należałoby monitorować – DMZ mogłaby mieć łącznie ponad 2000, a nawet 3000 km długości (wliczając granicę z Białorusią), i to przy wytyczeniu jej „po prostej”, z pominięciem wszelkich nieregularności granicy. Ukraina jest dużym krajem, więc stacjonujące w niej obce wojska musiałyby być zdolne do szybkiego przerzutu sił na dowolny odcinek DMZ. Sugeruje to system zdecentralizowany, z kilkoma lokalnymi grupami bojowymi rozmieszczonymi w terenie. Dla porównania, siły NATO rozmieszczone na wschodniej flance w krajach bałtyckich muszą chronić niemal tysiąckilometrowy odcinek granicy. W tym celu sojusz rozmieścił tam około 10 000 żołnierzy.

Bezpieczeństwo Ukrainy spoczywa głównie na niej samej

Zanim rozważymy format obcych sił na Ukrainie, należy pamiętać, że bezpieczeństwo kraju opierać się będzie przede wszystkim na jego własnej armii. Zabezpieczenie frontu długości 2000 km przed ewentualnym powrotem armii rosyjskiej jest możliwe tylko pod warunkiem, że Ukraina utrzyma pod bronią znaczącą liczbę żołnierzy, w wysokim stanie gotowości, dobrze uzbrojonych, zaopatrzonych i okopanych w pogłębionych pozycjach obronnych. Nawet jeśli przyjąć, że Rosja wymusi demilitaryzację Ukrainy, a kraj ten zachowa suwerenną armię o wielkości nieograniczonej traktatowo, to imperatywy odbudowy i ożywienia gospodarczego, jak również konieczności humanitarne, będą wymuszać stopniową demobilizację znacznej części ukraińskich żołnierzy oraz redukcję liczby aktywnych brygad wkrótce po zawarciu zawieszenia broni. 

Dla porównania, w Korei Południowej naprzeciw armii północnokoreańskiej stoi około 450 000 żołnierzy, wspieranych przez 20 000 amerykańskich, stacjonujących mniej niż 100 km od DMZ. Oczywiście dozór za pomocą dronów i samolotów wczesnego ostrzegania, zaminowanie terenu oraz rozbudowane fortyfikacje mogą zmniejszyć zapotrzebowanie na personel, jednak ograniczenia mobilności operacyjnej oddziałów bojowych pozostaną: ukraińska armia prawdopodobnie nie może sobie pozwolić na mniej niż jedną brygadę (ok. 3000 żołnierzy) na każde 20–30 km frontu. Oznaczałoby to konieczność utrzymania 200 – 300 tys. żołnierzy w służbie czynnej (nie licząc rezerw i wsparcia). Wydaje się zatem mało prawdopodobne, żeby Ukraina mogła zdemobilizować więcej niż połowę swojej armii, choć liczba ta mogłaby zostać nieco zmniejszona w zależności od ewentualnego zaangażowania państw gotowych udzielić gwarancji bezpieczeństwa. I tu do gry wkraczają (inni)   Europejczycy.

Wariant „euroatlantycki”

Jest to najbardziej sprzyjający Ukrainie wariant. W tym scenariuszu grupa państw z obszaru euroatlantyckiego (wliczając Kanadę) zgodziłaby się na długoterminowe rozmieszczenie swoich sił zbrojnych na Ukrainie po ewentualnym zawieszeniu broni. Ważne, by mówić o „obszarze europejskim”, gdyż idealnie wzięłyby w nim udział państwa z całej Europy – należące lub nie do UE czy NATO – tworząc swoistą „koalicję chętnych”. Taki właśnie wariant promują obecnie Francja i Wielka Brytania. Cel polityczny byłby jasny: zagwarantować bezpieczeństwo Ukrainy i odstraszyć Rosję od ponownej agresji. Pierwsza kwestia –woli politycznej – wiązałaby się nierozerwalnie z jawnie złożonym zobowiązaniem do podjęcia walki z Rosją, jeśli Putin wznowi agresję. Jest to warunek sine qua non skutecznego odstraszania: trzeba być gotowym do walki. Ukraina natomiast, w zamian za rezygnację ze wznawiania działań zbrojnych na własną rękę w celu siłowego odzyskania utraconych terytoriów, zostałaby objęta ochroną poprzez obecność wojsk należących do grupy państw, które są co najmniej zaprzyjaźnione i partnerskie, jeśli już nie formalnie sojusznicze.

W tym wariancie europejskie wojska byłyby rozmieszczone głównie w drugim rzucie, w odległości mniejszej niż 100 km od DMZ. Aby mogły skutecznie wspierać armię ukraińską, a jednocześnie działać w sposób autonomiczny, siły te powinny być zorganizowane w samodzielne grupy bojowe. Dwa – trzy bataliony taktyczne o charakterze połączonym stanowiłyby trzon brygady ogólnowojskowej liczącej ok. 2000–3000 żołnierzy, modelowanej na wzór sił NATO rozmieszczonych w krajach bałtyckich. Biorąc pod uwagę, że Dniepr stanowi barierę zmniejszającą zapotrzebowanie na siły osłonowe i tak konieczne byłoby rozlokowanie jednej brygady na obszarze między Chersoniem a Zaporożem (z pododdziałami zabezpieczającymi wybrzeże w okolicach Mikołajowa). Kolejna brygada zostałaby rozmieszczona między Zaporożem a Donieckiem, trzecia między Donieckiem a regionem Kupiańska, czwarta na południe od Charkowa, piąta między Sumami a Czernihowem i wreszcie szósta w Kijowie – z zadaniem ochrony stolicy i instytucji politycznych przed jakimkolwiek nagłym zamachem ze strony Rosji. Dodając do tego dwie mniejsze grupy (po 1000–2000 żołnierzy) do zabezpieczenia granicy z Białorusią, taka euroatlantycka misja wymagałaby rozmieszczenia na Ukrainie od około 14 000 do 22 000 żołnierzy.

Nawet jeśli rozmieszczenie sił mogłoby nastąpić w pewnej odległości od DMZ, wydaje się niezbędne, żeby uczestniczące w misji europejskie wojska prowadziły również patrole wzdłuż ukraińskich pozycji. Chodzi o to, by każdy rosyjski atak stał się bardziej „ryzykowny” – mógłby w każdej chwili zagrozić życiu europejskich żołnierzy. Centralną ideą pozostaje odstraszanie, tutaj realizowane poprzez „losową obecność sił-zapalników w dowolnym miejscu DMZ”. Trzeba jednak pamiętać, że mowa na razie tylko o wojskach lądowych podzielonych na grupy bojowe, bez rozbudowanej logistyki, wsparcia powietrznego czy ruchomych odwodów.

Element powietrzny byłby kluczowy, zarówno dla zapewnienia pełnej świadomości sytuacyjnej, jak i zniechęcenia Rosji do ataków w głębi kraju. W przypadku naruszenia zawieszenia broni komponent lotniczy zapewniałby również wsparcie dla europejskich sił oraz armii ukraińskiej. Siły te musiałyby zatem dysponować całodobowym dozorem za pomocą samolotów wczesnego ostrzegania (AEW), codziennym obrazowaniem satelitarnym, efektywną fuzją danych z rozpoznania oraz solidnym systemem obrony przeciwrakietowej w skali teatru działań, zintegrowanym z ukraińską obroną powietrzną. Konieczne byłoby także utrzymywanie stałych patroli myśliwsko-bombowych nad Ukrainą, bazujących w Polsce lub Rumunii. Nadwerężyłoby to oczywiście potencjał europejskich sił powietrznych i wymagało zaangażowania znacznej ich części: prawdopodobnie około 50 samolotów w bezpośredniej obecności oraz może dwa razy tyle dostępnych w krajach macierzystych na krótkie wezwanie.

Na morzu zawieszenie broni powinno pozwolić Europejczykom uzyskać od Turcji prawo wejścia na Morze Czarne. Sojusznicze siły morskie powinny jak najszybciej przeprowadzić operacje na rzecz swobody żeglugi (FONOP, Freedom of Navigation Operation), jednocześnie eskortując cywilne statki wpływające do wód ukraińskich i je opuszczające oraz wspomagając rozminowywanie akwenów. I tutaj idea polega na zapewnieniu sił pełniących rolę „zapalnika”, które odstraszą agresję Rosji, a równocześnie poprawią zasięg radarowy i obronę przeciwlotniczą obszarów przybrzeżnych.

Odstraszanie wymaga gotowości

Nawet zakładając, że większość wsparcia lotniczego mogłaby pochodzić z sąsiednich krajów europejskich, biorąc pod uwagę długość strefy do pokrycia i odległości drogowe, wydaje się mało prawdopodobne, by wiarygodna misja mogła liczyć mniej niż 20 000 żołnierzy – a na początku raczej około 30 000 – „butów na ziemi” na Ukrainie. Obecność taka, podobnie jak w przypadku strefy zdemilitaryzowanej w Korei czy wieloletniej misji UNIFIL w Libanie, mogłaby potrwać całe dekady. Wymagałaby stałej rotacji kontyngentów, co oznacza długoterminowe zobowiązanie mniej więcej trzykrotnie większej liczby żołnierzy niż faktycznie jednorazowo rozmieszczonych. Europejczycy muszą więc być gotowi „postawić 100 000 ludzi” dla Ukrainy. Taki scenariusz miałby jednak ten pozytywny skutek uboczny, że pozwoliłby zmniejszyć część natowskiej obecności w państwach sąsiednich, szczególnie w Słowacji, na Węgrzech i w Bułgarii. Obecność wojsk rosyjskich w Naddniestrzu, na Białorusi i w obwodzie kaliningradzkim uniemożliwiłaby z kolei redukcję sił w Rumunii, Polsce czy krajach bałtyckich. Należy też pamiętać, że nie wszystkie państwa obecnie uczestniczące we wzmocnionej obecności NATO na wschodniej flance byłyby skłonne i zdolne do rozmieszczenia swoich wojsk na Ukrainie, gdzie stawka jest znacznie wyższa niż gdzie indziej.

W istocie, pod względem jakościowym siły odstraszania musiałyby być wiarygodne w odniesieniu do powierzonej im misji: odstraszania Rosji poprzez gotowość realnego podjęcia walki. Poza samą liczebnością stoi więc przed nimi ogromne wyzwanie w zakresie zdolności bojowych. Aby wypełnić to zadanie, nie należy polegać na powolnych ciężkich siłach bojowych, które mogłyby zbyt wolno reagować na ograniczone ataki i byłyby podatne na skoncentrowany ogień. Zamiast tego potrzebne są siły lekkie i reaktywne, o wysokiej mobilności – takie, które mogłyby szybko przemieścić się na dowolny punkt DMZ, jednocześnie rażąc agresorów rosyjskich bronią dalekiego zasięgu. Jednostki te powinny dysponować zdolnościami obrony przeciwlotniczej i walki elektronicznej, licznymi dronami FPV i amunicją krążącą, a także wsparciem ze strony saperów, by szybko prowadzić działania ograniczające mobilność przeciwnika (np. stawianie min przeciwpojazdowych), tworzyć umocnienia lub torować bezpieczne przejścia.

Zwinne i szybkie brygady mogłyby uderzać z dużą siłą, wspierane zachodnią potęgą lotniczą, unikając zarazem uwikłania w długotrwałe walki. Problem polega jednak na tym, że niewiele armii w Europie jest dziś w stanie wystawić takie jednostki. Sformowanie wspólnych sił będzie musiało odbyć się w oparciu o struktury NATO. Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Polska oraz kraje skandynawskie wydają się najbardziej oczywistymi kandydatami do wystawienia trzonu pięciu brygad rozmieszczonych wzdłuż linii frontu. Szczególnie z punktu widzenia efektu odstraszającego absolutnie niezbędny wydaje się udział jednej, a najlepiej obu europejskich potęg nuklearnych – Francji i Wielkiej Brytanii – co stanowiłoby zabezpieczenie przed rosyjskim szantażem atomowym. Szósta brygada, chroniąca Kijów, miałaby charakter wielonarodowy, a mniej przygotowane państwa europejskie mogłyby albo wzmocnić skład pozostałych jednostek, albo obsadzić mniej ryzykowne odcinki (np. wzdłuż Dniepru), czy też pomóc zabezpieczać granicę z Białorusią.

Jeśli jednak mowa o uruchomieniu natowskich struktur, postawa administracji Trumpa pozostaje dla Europejczyków istotną przeszkodą. Z jednej strony Wielka Brytania wydaje się politycznie niechętna zaangażowaniu lądowemu na Ukrainie bez pewnej „asekuracji” ze strony Amerykanów. Z drugiej,USA w roli  państwa ramowego i głównego filaru NATO niełatwo zastąpić, a wiele europejskich armii (jak polska) jest zorganizowanych modułowo, tak aby ich komponenty zdolności były zintegrowane w ramach struktur sojuszu zdominowanych przez amerykańskie systemy dowodzenia i kontroli. Brakuje im tym samym pełnej narodowej zdolności do samodzielnego prowadzenia pełnoskalowego konfliktu. W NATO Europejczycy dostarczają „mięśni”, podczas gdy Amerykanie stanowią „szkielet i ścięgna” tej struktury. 

Droga ku uniezależnieniu się Europy jest długa, a czas nagli. Konieczne jest, by państwa europejskie pomyślały o efektywnej, wspólnej architekturze dowodzenia,  w miarę możliwości jak najbardziej uniezależnionej od USA (biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia). Wykracza to daleko poza pierwotny zakres misji obronnych Unii Europejskiej. Kraje europejskie dysponują jednak licznym korpusem oficerów sztabowych, a niektóre, jak Francja, mają bogate doświadczenia w dowodzeniu siłami wielonarodowymi daleko od własnych granic.

Jak widzimy, wyzwania związane z utworzeniem takich europejskich sił na Ukrainie są podobne do tych, jakie wiążą się z ponownym zbrojeniem Europy w ogóle, a jest to pozytywna zbieżność. Wszystko, co zostanie zrobione dla obrony przestrzeni europejskiej, przysłuży się bezpieczeństwu Ukrainy i odwrotnie. Stanowi to dowód – jeśli w ogóle jeszcze był potrzebny – że Ukraina należy do europejskiej przestrzeni demokratycznej.

Zakończenie: jaka droga dla europejskich sił na Ukrainie?

Jak widać, wyzwania związane zarówno z wariantem euroatlantyckim, jak i ze stricte europejskim na Ukrainie są liczne, a takie rozmieszczenie wojsk stanowiłoby w dłuższej perspektywie złożone i kosztowne zobowiązanie dla państw Starego Kontynentu. Na płaszczyźnie politycznej jest to dziś najtrudniejsze do wyobrażenia. W końcu w kwestii odstraszania – jądrowego czy konwencjonalnego – wszystko rozgrywa się w głowach przywódców. Liczy się to, żeby w pewnym momencie Europejczycy byli w stanie odstraszyć Putina od ponowienia agresji. Połączenie woli politycznej z siłą zbrojną pozostaje tutaj sprawą kluczową. W tym względzie trzeba przyznać, że mało prawdopodobne jest, aby Rosja od razu zgodziła się na obecność europejskich wojsk, jednak równocześnie należy pamiętać, że Europejczycy nie są z natury militarnie słabi.

Istnieją dwie drogi: jedna krótsza, druga dłuższa. Pierwsza ścieżka zakłada, że Europejczycy odważą się wejść na Ukrainę bez zgody Rosji. Byłaby to realizacja strategii „beztroskiego pieszego”. Zaraz po zawarciu rozejmu Ukraina zaprosiłaby na swoje terytorium europejskie siły, które bardzo szybko weszłyby i rozmieściły się za linią frontu jako siły pełniące rolę „zapalnika”. Zaangażowane stolice europejskie jednomyślnie ostrzegłyby Rosję, że w razie wznowienia działań zbrojnych z jej strony będą gotowe do podjęcia działań obronnych na terytorium Ukrainy – na lądzie, w powietrzu i na jej wodach terytorialnych.

Oczywiście istnieje ryzyko, że Władimir Putin nie zaakceptuje takiej ingerencji i postanowi wznowić działania wojenne. Wówczas natychmiast przeprowadzono by „ostatnie ostrzeżenie” w formie uderzeń – najlepiej na obszarze uznawanym międzynarodowo za terytorium Ukrainy – wymierzonych w stacjonujące tam siły rosyjskie. Połączone z presją dyplomatyczną oraz obietnicą zniesienia sankcji w razie dotrzymania przez Rosję zawieszenia broni, takie posunięcie miałoby w istocie dużą szansę powodzenia, bowiem Putin pokazał już w przeszłości, że nie chce angażować się w bezpośrednią walkę z mocarstwami Zachodu. Nastąpiłaby faza strategicznej sygnalizacji – być może z użyciem opcji nuklearnych – a Rosja znalazłaby sposób, żeby wycofać się i przedstawiać to nadal jako zwycięstwo. Tak właśnie działają dyktatury.

W drugim, dłuższym wariancie, Europejczycy zwiększaliby wsparcie dla Ukrainy, pozostając jednak z boku i nadal proponując rozmieszczenie sił rozdzielających strony konfliktu, tak aby zmusić Rosję do poniesienia politycznych kosztów odmowy zawieszenia broni. Wydaje się, że taki scenariusz obecnie dominuje, zrzucając cały ciężar brutalnej rzeczywistości walk na barki samej armii ukraińskiej. Logika stojąca za nim jest taka, że Rosja do 2025 roku sama wyczerpie się do tego stopnia, iż jej gospodarka i siły zbrojne nie będą już w stanie wspierać postawy ofensywnej. Moskwa zostałaby zmuszona do zaakceptowania trwałej przerwy w działaniach wskutek wyczerpania, co umożliwiłoby uzgodnione w drodze negocjacji wejście wojsk europejskich na Ukrainę.

Jednak obecna europejska postawa, będąca mieszanką wojskowego wyczekiwania oraz wsparcia ekonomicznego i politycznego, mogłaby zostać znacząco wzmocniona poprzez skuteczne przygotowanie sił zdolnych do szybkiego rozmieszczenia. Ponadto należałoby wyraźnie zadeklarować politycznie, że istnieją skrajne okoliczności, w których siły te mogłyby zostać użyte nawet bez uprzedniego zawieszenia broni – na przykład w razie całkowitej klęski armii ukraińskiej, załamania się krajowej sieci energetycznej, nadmiernego cierpienia ludności cywilnej lub próby zdestabilizowania kraju poprzez polityczne zabójstwa.

Odstraszanie pozostaje procesem złożonym i opiera się na tym, jak przeciwnik, którego chcemy powstrzymać, postrzega naszą stanowczą postawę i wiarygodne zdolności. Dlatego Europejczycy pragnący pomóc Ukrainie muszą nauczyć się okazywania stanowczości słowem i czynem, jeszcze zanim będą mogli wkroczyć do tego kraju. Najistotniejszym argumentem przemawiającym za taką nową europejską stanowczością jest fakt, że ocalenie Ukrainy jest ocaleniem całej Europy. I trzeba pamiętać słowa Raymonda Arona z 1939 roku: „Wierzę również w ostateczne zwycięstwo demokracji, pod warunkiem jednak, że te demokracje będą chciały zwyciężyć”.

Stéphane Audrand – francuski ekspert ds. wojskowości, bezpieczeństwa i zarządzania ryzykiem.
Oficer rezerwy francuskiej marynarki wojennej, specjalizuje się w analizie konfliktów zbrojnych,
kontroli eksportu broni i strategii wojskowych.