Zbliżający się rocznicowy szczyt NATO w Waszyngtonie będzie okazją do świętowania 75 rocznicy powstania tego największego sojuszu polityczno-wojskowego w dziejach świata. Jednak pogarszająca się sytuacja bezpieczeństwa w Europie oraz pogłębiająca się współpraca Rosji, Chin, Iranu i Korei Północnej, sprawiają, że nastroje przywódców państw Zachodu będą pewnie dalekie od optymistycznych. Tym bardziej, że jak wskazują kolejne doniesienia zachodnich mediów i ośrodków eksperckich, NATO mimo podjętych działań wciąż jest dalekie od uzyskania zdolności potrzebnych do prowadzenia konwencjonalnego konfliktu o dużej intensywności.
Nie ulega wątpliwości, że zachodni sojusznicy na czele ze Stanami Zjednoczonymi podjęli szereg działań zmierzających do poprawy ich zdolności wojskowych. USA zwiększyły już zdolność do produkcji pocisków artyleryjskich 155 mm z niedawnego poziomu 28 tys. miesięcznie do 36 tys., celując w 100 tys. sztuk już w przyszłym roku. Według oficjalnych zapowiedzi, w tym roku 18 z 32 państw Sojuszu zapowiedziało wzrost wydatków na zbrojenia powyżej 2% PKB. Państwa wschodniej flanki, od Finlandii po Polskę, przyśpieszają proces budowy systemu świadomości sytuacyjnej, czyli zwiadu, obserwacji, identyfikacji i wczesnego ostrzegania, który opierać się ma na rożnych platformach bezzałogowych oraz coraz częściej wykorzystywanych areostatach. Na dodatek kraje bałtyckie i Polska fortyfikują swoje granice z Rosją, wyciągając wnioski z przebiegu konfliktu na Ukrainie.
To oczywiście tylko część zmian i procesów zachodzących w systemach bezpieczeństwa państw NATO, które w zależności od stopnia percepcji zagrożeń w poszczególnych przypadkach wyglądają odmiennie, różniąc się poziomem tempa zmian.
Problem w tym, że zdolności NATO nadal pozostają nieadekwatne do wyzwań związanych z ewentualnym konwencjonalnym konfliktem z Rosją. Wyżej wymienione, niezbędne procesy zmian i modernizacji mogą wydawać się ambitne, tylko z perspektywy epoki „końca historii”, z którą definitywnie się już pożegnaliśmy. Natomiast oceniając wszystko to, co dzieje się w systemach bezpieczeństwa i siłach zbrojnych państw Zachodu z punktu widzenia wyzwań współczesnego pola walki, można bez dozy przesady stwierdzić, że Sojusz nadal nie docenia powagi sytuacji, w której się znalazł.
Jak wskazuje „The Financial Times” powołując się na swoje wewnętrzne źródła w NATO, Sojusz na chwilę obecną posiada jedynie 5% zdolności do obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, potrzebnych w wypadku konfliktu z Rosją.
Jeden z wysokich rangą dyplomatów NATO powiedział gazecie, że zdolność do obrony przed pociskami rakietowymi i atakami z powietrza była „główną częścią planu obrony wschodniej flanki NATO przed inwazją ze strony Rosji”, dodając, że w tej chwili: „nie mamy adekwatnych zdolności w tym zakresie”.
Jak wskazuje Jack Watling, analityk w londyńskim think-tanku Royal United Services Institute: „Zdolności Wielkiej Brytanii w zakresie obrony powietrznej są całkowicie niewystarczające. Pełna integracja różnych europejskich systemów przeciwrakietowych mogłaby pomóc zrekompensować braki poprzez stworzenie gęstej siatki czujników i urządzeń przechwytujących na całym kontynencie, jednak dotychczasowe próby aktualizacji natowskiej infrastruktury dowodzenia i kontroli (C2) obrony powietrznej nigdy nie ruszyły z miejsca”.
Zapóźnienia państw NATO w budowie zdolności przeciwlotniczych i przeciwrakietowych tłumaczyłby zatem niechęć europejskich krajów Sojuszu do przekazywania Ukrainie kolejnych systemów uzbrojenia do obrony przed środkami napadu powietrznego.
Jednak nie tylko europejskie państwa NATO mają nieadekwatne do wyzwań tempo zbrojeń. Dotyczy to także Stanów Zjednoczonych, posiadających liczne zobowiązania globalne, w tym do obrony odległych sojuszników, które mogłyby nie zostać wypełnione w przypadku konieczności równoczesnego, bezpośredniego zaangażowania na więcej niż jednym teatrze wojny.
W swojej niedawnej analizie na łamach portalu Foreign Policy, Stacie Pettyjohn oraz Hannah Dennis, analityczki think-tanku Center for a New American Security (CNAS) poddały ostrej krytyce stan amerykańskich przygotowań do dużych konfliktów zbrojnych. Autorki stawiają tezę, że „zakupy amunicji dokonywane przez Pentagon są żałośnie niewystarczające”. Jak zauważają, mimo powtarzania przez przedstawicieli administracji Bidena, że produkcja przemysłowa to element odstraszania, realne działania Departamentu Obrony nie pokazują wystarczającego poczucia powagi wyzwań stojących przed Ameryką w kwestii powstrzymywania Rosji, Chin i Iranu.
Jak piszą: „Wniosek budżetowy Departamentu Obrony na rok podatkowy 2025, który zawiera prośbę o 1,2 miliarda dolarów mniej niż w ubiegłym roku na kluczową konwencjonalną amunicję precyzyjnie kierowaną, zaprzecza twierdzeniom o poczuciu pilności w sprostaniu wyzwaniom w zakresie odstraszania. Dodatkowe środki finansowe są potrzebne do uzupełnienia zapasów broni przekazanej partnerom i tej zużytej podczas operacji na Bliskim Wschodzie, ale same w sobie są niewystarczające i nie rozwiążą podstawowego problemu, jakim jest poziom produkcji, który nie odpowiada intensywności współczesnych działań wojennych”.
Ameryka niezwykle powoli porzuca dotychczasowy model produkcji i utrzymywania zapasów uzbrojenia nazywany „just-in-time”. Polegał on na magazynowaniu zazwyczaj nie więcej niż kilku tysięcy bardziej wyrafinowanych pocisków dalekiego zasięgu – takich jak PAC-3, SM-6, Tomahawk lub Advanced Anti-Radiation Guided Missiles – które można było w razie potrzeby szybko uzupełnić poprzez względnie niewielkie zamówienia, kierowane do kurczącej się i skonsolidowanej wokół zaledwie kilku przedsiębiorstw bazy przemysłu zbrojeniowego. Ta strategia zaopatrzenia była wystarczająca dla sił zbrojnych USA, które koncentrowały się na mniej intensywnych operacjach antyterrorystycznych i antyrebelianckich. Jednak zupełnie nie odpowiada ona obecnym wyzwaniom w zakresie bezpieczeństwa.
Jak wskazują Pettyjohn i Dennis: „Nawet niewielkie sytuacje kryzysowe, takie jak operacja powietrzna w Kosowie w 1999 roku, czy działania przeciwko Państwu Islamskiemu w Syrii i Iraku w 2014 roku, niemal wyczerpały amerykańskie zapasy kluczowej broni precyzyjnej. Niekonsekwentne zakupy doprowadziły przemysł zbrojeniowy do atrofii i utraty zdolności do gwałtownego zwiększenia produkcji, w wyniku coraz bardziej kruchych łańcuchów dostaw opartych o niewielką liczbę dostawców. Przykładowo, obecnie tylko dwie amerykańskie firmy produkują silniki rakietowe na paliwo stałe, które napędzają większość amerykańskich systemów rakietowych”.
W kwotach realnych wydatki Pentagonu na konwencjonalną amunicje precyzyjną mogą spaść z zeszłorocznego poziomu 12,3 mld do 11,1 mld dolarów, jeśli Kongres nie zdecyduje się na zwiększenie wydatków Departamentu Obrony, a należy pamiętać, że Republikanie i Demokraci z trudem osiągnęli niedawno porozumienie co do ograniczeń w wydatkach budżetowych i w kwestii zadłużenia, co nie rokuje najlepiej w perspektywie kolejnych rozmów o kształcie budżetu federalnego w nadchodzących latach.
Stan amerykańskich magazynów uzbrojenia nie pozwalałby Ameryce na prowadzenie intensywnych działań zbrojnych, tak w Europie, jak i na Pacyfiku. Na przykład od dekad US Navy nie zamawiała ciężkich torped i obecnie, posiadając niecałe 540 sztuk tej broni, marynarka wojenna mogłaby w pełni wyposażyć jedynie połowę swojej floty okrętów podwodnych typu Virginia.
Jak wskazują przytoczone przez Pettyjohn i Dennis wyniki gier i symulacji konfliktu amerykańsko-chińskiego na Pacyfiku przeprowadzone przez ośrodek CNAS, strona amerykańska zużyła około 90% swoich przeciwokrętowych pocisków manewrujących wystrzeliwanych z powietrza i 80% pocisków dalekiego zasięgu typu powietrze-ziemia w mniej niż tydzień. Amerykański zespół zdołał zniszczyć około 25% chińskich okrętów nawodnych i ponad 150 samolotów bojowych, ale nie był w stanie utrzymać tego poziomu presji dłużej niż przez pierwszy tydzień walki.
Od 2009 roku Pentagon pozyskał tylko 219 pocisków precyzyjnych SM-2, a w przypadku rakiet SM-6, produkcja ma wzrosnąć z obecnego poziomu 125 sztuk rocznie do 200, ale dopiero w 2026 roku. Koszt pojedynczego pocisku to od 4 do 6 milionów dolarów za sztukę. Żeby zobrazować zużycie tego typu uzbrojenia w czasie misji bojowych, warto przyjrzeć się raportom US Navy z trwającej misji ochrony wolności żeglugi na Morzu Czerwonym. I tak od października 2023 r. do lutego 2024 okręty wojenne wystrzeliły ponad 100 takich rakiet w celu zestrzelenia dronów i pocisków wystrzelonych w statki handlowe na Morzu Czerwonym przez rebeliantów Huti. Tylko w styczniu tego roku okręty US Navy zużyły również ponad 90 pocisków manewrujących Tomahawk, czyli tyle, ile Departament Obrony zakupił w ciągu dwóch lat. Tak w zeszłym, jak i w obecnym roku amerykańska marynarka wojenna nie zakupiła żadnych dodatkowych Tomahawków w celu uzupełnienia braków.
Pentagon nie rezygnuje także z wycofywania ze służby niektórych systemów uzbrojenia potwierdzających swoją wartość, jak np. pociski przechwytujące SM-3 Block IB. Celem jest poszukiwanie oszczędności, które w tym wypadku wyniosłyby prawie 2 miliardy dolarów. Równocześnie Departament Obrony planuje zakup tylko 12 pocisków SM-3 Block IIA rocznie przez następne cztery lata. Należy podkreślić, że broń ta była z powodzeniem używana przez amerykańskie okręty w czasie niedawnej operacji zestrzeliwania irańskich dronów i rakiet zmierzających w kierunku Izraela.
Skoro o tej operacji mowa, należy dodać, że zaangażowane w nią amerykańskie samoloty bojowe, uzbrojone w pociski typu powietrze-powietrze AIM-9X, skutecznie przechwyciły 80 irańskich dronów. Problem w tym, że gdyby założyć, że każdy z tych bezzałogowców został strącony przy użyciu jednego pocisku (co jest wysoce prawdopodobne), oznaczałoby to, że tylko podczas tej jednej operacji Amerykanie pozbyli się 40% tej broni zakupionej przez siły powietrzne w tym roku.
Amerykańska branża przemysłu zbrojeniowego twierdzi, że pomimo zapowiedzi ze strony Pentagonu wciąż ze strony państwa brakuje chęci do zawierania wieloletnich kontraktów, które zdaniem przedsiębiorców są niezbędne, by mogli oni zaciągać kredyty w celu rozbudowy mocy produkcyjnych. Amerykańska administracja odbija jednak piłeczkę i twierdzi, jak powiedział niedawno doradca do spraw bezpieczeństwa Jake Sullivan, że to amerykański przemysł obronny „wciąż nie docenia” światowego popytu na broń, sugerując, że powinien inwestować w moce produkcyjne w oparciu o oczekiwane zagraniczne kontrakty na broń.
Z powyższego opisu stanu magazynów uzbrojenia i produkcji przemysłu zbrojeniowego w państwach Zachodu, w ponad dwa lata od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji na Ukrainę, płyną ważne wnioski dla Polski.
Po pierwsze, w obliczu niezwykle wolno rozbudowywanych, a nierzadko odbudowywanych po latach zapaści, zdolności wojskowych europejskich państw NATO oraz wobec trudności z obsłużeniem przez Amerykanów ich zobowiązań i interesów strategicznych w różnych częściach Eurazji, Polska powinna radykalnie przyspieszyć proces poprawy systemu obronności i bezpieczeństwa kraju. W centrum tego procesu powinien znaleźć się rodzimy przemysł zbrojeniowy, tak publiczny jak i prywatny. Szczególnie ten ostatni powinien być szerzej dostrzeżony i jak najszerzej wciągany przez rząd do współpracy na rzecz szybkiej modernizacji technicznej naszej armii.
Po drugie, to właśnie na podstawie realnych zdolności, w tym zapasów sprzętu i uzbrojenia, powinna być oceniana wiarygodność naszych sojuszników. Powinien być to proces ciągły i oparty o zrozumienie strategicznych priorytetów naszych partnerów, których waga i znaczenie podlega zmianom.
Po trzecie, świadomość opisanych wyżej słabości Stanów Zjednoczonych powinna stanowić punkt wyjścia do szerszej refleksji na temat naszych stosunków z amerykańskim sojusznikiem. USA coraz mocniej odczuwają ciężar związany z utrzymaniem zobowiązań w zbyt wielu oddalonych od siebie miejscach w Eurazji. Polscy decydenci powinni wykorzystać ten fakt w każdorazowych negocjacjach i rozmowach politycznych z elitami w Waszyngtonie, żeby uzyskiwać, tam gdzie to konieczne z punktu widzenia naszych interesów, odpowiednie koncesje.
Marek Stefan