Przewrót kopernikański w niemieckiej polityce – powrót z Nibylandii
Wystąpienie kanclerza Olafa Scholza przed Bundestagiem 27 lutego można nazwać prawdziwym przewrotem kopernikańskim w niemieckiej polityce zagranicznej, bezpieczeństwa i energetycznej. Berlin deklaruje gotowość stania się odpowiedzialnym członkiem NATO. Wcześniej jednak międzynarodowy prestiż Niemiec musiał upaść na dno nie widziane od roku 1945. Jak do tego doszło?
Początek obecnego dramatu sięga właśnie roku 1945 i powojennej odbudowy kraju. Wśród elit ówczesnych zachodnich stref okupacyjnych, a następnie RFN powstało twarde przekonanie, że w celu uniknięcia powtórzenia błędów przeszłości konieczne jest trwałe związanie Niemiec z Zachodem (Westbindung), demokratyzacja i pokojowa polityka. Ten ostatni punkt okazał się trudny do realizacji ze względu na zimną wojnę. RFN było państwem frontowym NATO, a powstała w 1955 roku Bundeswehra szybko stała się filarem sił lądowych sojuszu. Jednocześnie integracja europejska miała utrwalić zakotwiczenie w demokratycznym, liberalnym Zachodzie i ograniczyć możliwość odrodzenia się w Niemczech dążeń do zdominowania sąsiadów.
Mechanizm działał zasadniczo poprawnie do końca zimnej wojny, jednak szybko pojawiły się pierwsze problemy. Rządzące centroprawica (CDU/CSU) i centrolewica (SPD) skutecznie zmarginalizowały skrajną lewicę i prawicę, przynajmniej w oficjalnym życiu politycznym. Jednak w latach 60. rosnąca popularność ruchów lewicowych doprowadziła do przyjęcia przez społeczeństwo pacyfizmu. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby pacyfizm ten nie przybrał szybko karykaturalnej formy. Oznaczało to nie powstrzymywanie od przemocy, ale szybko rosnącą niechęć do wojska jako takiego i wyrzeczenie się jakiejkolwiek przemocy. Potępienie wojny, podobnie jak państw ją stosujących stało się moralnym obowiązkiem Niemców. Dziwnym trafem dotyczyło to zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, pod których parasolem atomowym znalazła się RFN. Nie będziemy jednak zajmować się tutaj penetracją ruchu pokojowego przez sowieckie służby.
Kolejnym problemem stał się szybki awans Niemiec Zachodnich na pozycję pierwszej gospodarki Europy. RFN stała się „gospodarczym olbrzymem i politycznym karłem”. Integracja europejska miała uspokoić inne państwa kontynentu. Tak się jednak nie stało, zwłaszcza że rząd w Bonn aktywnie wspierał zachodnioniemieckie firmy w ich ekspansji na europejskich i światowych rynkach. Kolejne gabinety stawały przed coraz trudniejszym dylematem.
Punktem przełomowym było zjednoczenie Niemiec w roku 1990 i upadek Związku Radzieckiego rok później. Mimo konieczności szczodrego finansowania landów wschodnich, niemiecka gospodarka umocniła swoją pozycję największej w Europie, a jej centralna pozycja na kontynencie nie mogła być kwestionowana. Do tego szerokie otwarcie rynków państw byłego bloku wschodniego stworzyło nowe możliwości, które zostały skrzętnie wykorzystane.
Ponad to wraz z końcem zimnej wojny Niemcy przestały być państwem frontowym. Wszyscy sąsiedzi stali się albo sojusznikami, albo partnerami. Od Rosji zjednoczone Niemcy oddzielały aż dwa rzędy państw, zresztą w latach 90. nikt nie brał poważnie zagrożenia z jej strony. Było ono czysto hipotetyczne, a rosyjski rynek postrzegano jako obfitujący w szanse.
Wreszcie, zaczęła następować także zmiana pokoleniowa. Z biegiem lat 90. pokolenie przywódców ukształtowanych w trakcie wojny i w pierwszych latach po jej zakończeniu, zastąpiła generacja ukształtowana przez studenckie protesty i rozruchy roku 1968. Było to kluczowe wydarzenie na drodze do katastrofy ostatnich miesięcy. W obliczu braku zagrożenia militarnego można było drastycznie zredukować siły zbrojne, a wydatki na obronę obciąć. Duch epoki „końca historii” nakazywał skoncentrować się na gospodarce, a integracja europejska został potraktowana jako możliwość zrzucenia wszelkiej politycznej odpowiedzialności. Zaczął się okres gdy Niemcy, by użyć słów Donalda Trumpa, stały się free-rider NATO.
Polityka i gospodarka zostały rozdzielone, ale nie do końca. Jak już wspomniano obowiązkiem rządu stało się zapewnienie jak najlepszych warunków dla biznesu, bez oglądania się na konsekwencje polityczne i nie tylko. Ponad to zapanowało przekonanie, że handel prędzej, czy później doprowadzi do liberalizacji takich państw jak Rosja, czy Chiny (Wandel durch Handel). Aby przyspieszyć ten proces należało szukać jak najbliższych więzi z obydwoma państwami.
Niemcy znalazły się w wyjątkowo komfortowej sytuacji. Społeczeństwo i politycy nieobarczeni koniecznością zaprzątania sobie głowy kwestiami bezpieczeństwa szybko znaleźli inne zagadnienia, na których można było się skoncentrować. Poczesne miejsce zajęła ochrona środowiska i przejście na ekologiczne źródła energii (Energiewende). Owocem tego było zwrócenie uwagi na gaz ziemny i umowy kanclerza Gerharda Schrödera z Rosją, których rezultatem są rurociągi NordStream. Tą fatalna w skutkach polityka była kontynuowana przez rząd Angeli Merkel.
Niemcy, tak społeczeństwo, jak i elity, znaleźli się w Nibylandii i nie mieli ochoty stamtąd wracać. Co gorsze, wiele spraw uznawanych za istotne z punktu widzenia biznesu zostało przejętych przez urząd kanclerski. Zwłaszcza w przypadku Rosji i Chin profesjonalni dyplomaci zostali odstawieni na boczny tor. Nie było żadnej grand startegy, a zdolności w tym zakresie systematycznie były zatracane.
Zdaniem politologa Christiana Hacke Niemcy osiągnęły mistrzostwo w soft-power, co doprowadziło do zanegowania przez elity polityczne i społeczeństwo roli hard-power i przejęcia w polityce zagranicznej postawy moralnej wyższości. Zwłaszcza socjaldemokraci reprezentowali jego zdaniem jednocześnie „sterylne moralizatorstwo i głęboką prowincjonalność”.
Może wydawać się to niewiarygodne, zwłaszcza czytelnikom traktującym UE jako narzędzie politycznej dominacji Niemiec, ale tak było. Pierwszeństwo miały interesy gospodarcze i ekologia. Nakłanianie, a nawet zmuszanie innych państw do dekarbonizacji zapewniało poparcie wyborców w kraju i było uznawane za słuszne. Był to też świetny interes dla niemieckich firm. To, że pojawiały się skutki polityczne, przyjmowano w Berlinie często z zaskoczeniem. Większa część Niemców była wręcz nieświadoma konsekwencji działań uznawanych za właściwe i słuszne.
Nie oznacza to, że wszyscy przenieśli się do krainy fantazji. W środowisku akademickim, think tanków, wojsku, a niekiedy także w mediach cały czas toczyła się dyskusja nad polityką zagraniczną, bezpieczeństwa i energetyczną państwa. Krytykowano rozbrajanie się, zbyt zażyłe stosunki z Rosją Putina, ignorowanie opinii sojuszników. Pojawiały się nawet głosy, że kanclerza Schrödera należy postawić przed trybunałem stanu. Większość tej debaty nie przebijała się jednak do społeczeństwa, czy do zagranicy. Jeżeli Polaków i Bałtów ostrzegających przed Rosją traktowano jako paranoików i patrzono na nich z wyższością, to wygłaszających podobne opinie niemieckich ekspertów traktowano tak samo, albo i gorzej, byli w końcu „nieoświeconymi” Niemcami, niebezpiecznymi dla przyjemnego konsensusu.
Pierwszym punktem zwrotnym stał się początek rosyjskiej agresji na Ukrainę i aneksja Krymu w roku 2014. Głosy krytyczne stały się głośniejsze, a niekiedy trafiały nawet na pierwsze strony. Liberalny dziennik Welt posunął się nawet do stwierdzenia, że rząd Angeli Merkel nadawał się do „administrowania niemiecką gospodarką we względnie spokojnych czasach”, a podczas kryzysu zawiódł. Okresowo zaczynały się debaty nad przywróceniem obowiązkowej służby wojskowej (popieranej przez starsze pokolenie), a nawet pozyskaniem broni jądrowej.
Mimo całej zasłużonej krytyki, Berlin jednak coś robił. Od 2014 wydatki na obronę wzrosły o połowę, chociaż to cały czas za mało by szybko nadrobić zaległości całego ćwierćwiecza. Niemieccy generałowie otwarcie przyznali, że w takim tempie Bundeswehra odzyska zdolności bojowe dopiero w roku 2031. Bardziej stanowcza polityka zagraniczna napotykała jednak opory. Z jednej strony winę ponosiła klasa polityczna i związane z nią środowiska biznesowe, z drugiej wyborcy nie rozumieli sensu zmian.
Atrofii umiejętności tworzenia długoterminowych strategii politycznych towarzyszył zanik umiejętności komunikowania swoich intencji sojusznikom i rozmowy z nimi. Niemcy doszli do przekonania, że wiedzą lepiej i stoją moralnie wyżej niż toczący ciągle jakieś wojny Amerykanie, lub straszący Rosją Polacy. To fatalne w skutkach zjawisko opisał Christoph von Marschal w książce „Wir verstehen die Welt nicht mehr. Deutschlands Entfremdung von seinen Freunden“ (Nie rozumiemy już świata. Alienacja Niemiec od przyjaciół).
Jak zauważyła Ulrike Franke dla Niemców dowodem na słuszność własnych racji była wyjątkowa stabilność kolejnych rządów. Od czasów Konrada Adenauera większość kanclerzy sprawowała urząd przez dwie, trzy a nawet więcej kadencji. Stało to w kontraście z innymi krajami Europy i owocowało sprawnym administrowaniem państwem i zarządzaniem gospodarką, zwłaszcza w perspektywie długoterminowej. Stabilność sprzyjała podejmowaniu decyzji po długotrwałych dyskusjach, zaskakująco podobnych do staropolskiego „ucierania racji” na sejmach. Droga stąd do przekonania o wyższości własnych rozwiązań i polityki była już łatwa.
Kolejnym ważnym punktem był wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA i jego bezpardonowa krytyka Niemiec. Wśród środków nacisku znalazło się grożenie wycofaniem amerykańskich wojsk i stawianie Polski za przykład wywiązywania się ze zobowiązań sojuszniczych. W słowach Trumpa było sporo przesady. Berlin stwarzał problemy przede wszystkim na szczeblu decyzji politycznych jednak nie unikał całkowicie odpowiedzialności. Rząd Merkel preferował inne metody. Z jednej strony odmawiał szybkiego osiągnięcia zalecanego przez NATO poziomu wydatków na obronę rzędu 2% PKB, z drugiej zapewniał drugi po Stanach Zjednoczonych wkład w budżet sojuszu (15%, wobec 22% USA i 3% Polski).
Niemieckie elity zdawały się kompletnie ignorować fundamentalne zmiany zachodzące w amerykańskiej polityce. Trump był w ich oczach wybrykiem, po którym wszystko wróci do normy. Uwagi ekspertów mówiących, że ktokolwiek przyjdzie po Trumpie jedynie będzie prowadził politykę w mniej widowiskowy sposób puszczane były mimo uszu. Zwłaszcza konfrontacyjny kurs wobec Pekinu nie mieścił się im w głowie. Niemcy podjęły próbę zmiany swoich relacji z Chinami, koncentrowały się one jednak na kwestiach gospodarczych, czyli szły utartymi koleinami zapewnienia jak najlepszych relacji własnym firmom. O zmianach w polityce nie było mowy.
Coraz ostrzejsza krytyka nadchodziła jednak już nie tylko ze strony Amerykanów i państw Europy Środkowo-Wschodniej, ale nawet najbliższego partnera i sojusznika, czyli Francji. Powodem rosnącej frustracji Paryża stało się ciągłe buksowanie istotnych wspólnych projektów zbrojeniowych, z czołgiem następnej generacji MGCS i systemem powietrznym FCAS na czele. Francuzi chcieli szybkich postępów, Niemcy koncentrowali się na ograniczaniu kosztów. Przez ostatnich kilka lat trwał festiwal wzajemnego obwiniania się, a Francuzi regularnie grozili zerwaniem współpracy.
Jednocześnie dyskusja nad bezpieczeństwem i obronnością zagłębiała się coraz bardziej w niezbadane terytoria. Zwłaszcza lewica forsowała pomysły jak radykalne ograniczenie eksportu uzbrojenia, nie przyjmowanie na wyposażenie Bundeswehry uzbrojonych dronów, czy wystąpienie z Porozumieniu o współdzieleniu taktycznej broni nuklearnej (NATO Nuclear Sharing). Obraz Niemiec jako niewiarygodnego sojusznika oderwanego od rzeczywistości i nastawionego wyłącznie na zysk pogłębiał się.
Obawy zwiększyły się jesienią ubiegłego roku wraz z utworzeniem koalicji SPD, Zielonych i liberalnej FDP. Wprawdzie wywodząca się z Zielonych minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock mówiła o przyjęciu ostrzejszego kursu względem Rosji i Chin, nie było jednak pewności, czy uda jej się przeforsować zmiany. Berlin konsekwentnie odmawiał dostaw broni dla Ukrainy. Wprawdzie podczas styczniowej wizyty w Kijowie minister Baerbock obiecała pomoc w zakresie cyberbezpieczeństwa, jednak ten bardzo ważny aspekt współczesnych działań wojennych przysłoniły inne fatalne decyzje. Przekaz medialny kształtowały odmowa zgody na przekazanie przez Estonię kilku haubic odziedziczonych po NRD i 5000 hełmów, które nawet w Niemczech stały się memem.
Mimo wszystko w społeczeństwie zaczęły zachodzić zmiany. Rosnąca część opinii publicznej zaczęła uważać Rosję i Chiny za zagrożenie, co przełożyło się na wyborczy sukces Zielonych. Niemniej gdy Rosja napadła na Ukrainę nastroje względem Niemiec były pesymistyczne. Wszystkich czekało jednak zaskoczenie. Berlin zareagował wyjątkowo szybko. Najpierw była zgoda na odłączenie Rosji od systemu SWIFT, a następnie przywołane na początku niniejszego tekstu przemówienie kanclerza Scholza. Nagle okazało się, że Niemcy mogą zwiększyć wydatki na obronę do 2%, że można znaleźć dodatkowych 100 mld euro na modernizację sił zbrojnych, że można uzbroić drony i wysłać broń na Ukrainę. Budowana przez dwie dekady rosyjska sieć wpływów została w ciągu kilku dni zdziesiątkowana. 28 lutego płomienne przemówienie wygłosiła minister Baerbock. To kolejny kamień milowy. Wystąpienie szefowej niemieckiej dyplomacji można sprowadzić do stwierdzenia, ze nie może być mowy o pacyfizmie gdy jedyny wybór jest między wojną a pokojem.
Niemcy obudzili się ze snu o „końcu historii” i zdecydowali na powrót z Nibylandii. Więcej przez media przetacza się fala samokrytyki , żal za grzechy i obietnica poprawy. W najbliższych latach można oczekiwać nawet wymiany klasy politycznej. Będzie to nie tyle zmiana pokoleniowa, co zastępowanie polityków skompromitowanych spolegliwością wobec Rosji. Na chwilę obecną pojawiają się dwa zasadnicze pytania. Na jak długo starczy Niemcom determinacji i kiedy obudzą się ze snu o Chinach?
Paweł Behrendt