Bez względu na to kto zostanie kolejnym gospodarzem Białego Domu po listopadowych wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, jedno nie ulega wątpliwości. Wszyscy sojusznicy Ameryki będą musieli zmierzyć się z jeszcze większą presją ze strony Waszyngtonu w zakresie odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo i wydatków na obronność. Dotyczyć to będzie zwłaszcza Niemiec, które lubią podkreślać swój wyjątkowy status relacji z USA, określony niegdyś przez prezydenta George’a W.H. Busha mianem „partnerstwa w przywództwie”. Jeśli Berlin radykalnie nie przyspieszy procesu modernizacji i rozbudowy własnych zdolności wojskowych, ryzykuje poważny kryzys w dwustronnych relacjach, którego konsekwencje mogą być poważne.
Kiedy debata zza oceanem koncentruje się obecnie coraz mocniej na toczącej się kampanii wyborczej i rosnących szansach Donalda Trumpa na wygraną, europejczycy powinni koncentrować się na tym jakie mogą być punkty wspólne w agendzie kolejnej amerykańskiej administracji, niezależnie od tego czy będą ją tworzyć Demokraci czy Republikanie. Zwraca na to uwagę profesor Andrew A. Michta, ekspert Atlantic Council w analizie przygotowanej dla niemieckiego ośrodka eksperckiego DGAP. Jak pisze: “Niezależnie od atmosfery, która, co trzeba przyznać, będzie różna w zależności od tego, który kandydat wygra w listopadzie, surowa rzeczywistość pogłębiającej się niestabilności systemowej na całym świecie i związanych z tym amerykańskich zobowiązań w zakresie bezpieczeństwa jest taka, że stosunki między Stanami Zjednoczonymi a Europą – a w szczególności Waszyngtonem i Berlinem – poprawią się lub pogorszą w zależności od tego, co zrobią amerykańscy sojusznicy w Europie, aby wzmocnić swoje siły zbrojne, tak aby umożliwić nie ‘podział obciążeń’, ale ‘przeniesienie obciążeń’ na ich barki, jeśli chodzi o konwencjonalne odstraszanie i obronę w NATO”. W wymiarze praktycznym oznaczałoby to, że europejscy członkowie sojuszu powinni wydawać na obronność co najmniej 3% a najlepiej blisko 5% PKB na obronność. Tymczasem przed nadchodzącym jubileuszowym szczytem paktu większość jego państw z trudem osiąga umówiony poziom 2% wydatków, a część nie jest w stanie sprostać nawet temu wymogowi.
Mając na uwadze, że to postawa Niemiec jest kluczowa dla podtrzymania witalności relacji transatlantyckich, możemy obserwować w ostatnich tygodniach nasilające się apele z strony amerykańskiego środowiska strategicznego, dotyczące zmiany przez Berlin dotychczasowej postawy względem własnej obronności. Oprócz Michty w podobne tony uderzają we wspólnym artykule na łamach wpływowego Frankfurter Allgemeine Zeitung Moritz Schularick – prezes Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej (IfW) oraz znany amerykański intelektualista Niall Ferguson. Obaj wychodzą od stwierdzenia, że choć Niemcy ogłosiły ustami kanclerza Scholza, “punkt zwrotny” w swojej historii, to tak jak w innych momentach swoich dziejów, mogą nie wykorzystać historycznej szansy, by dokonać koniecznych reform. W ich opinii Niemcy jak i cała Europa stoją obecnie przed 4 wyzwaniami. Po pierwsze, państwa europejskie muszą szybko uzupełnić braki w uzbrojeniu i amunicji, które powstały wskutek przekazania lub sprzedaży części wyposażenia Ukrainie. Po drugie, pogarszająca się sytuacja strategiczna Ukrainy, grożąca klęską Kijowa, może wymusić jeszcze szybsze dostosowanie się do nowych okoliczności przez państwa Kontynentu w tym przede wszystkim przez wschodnią flankę oraz Niemcy. Po trzecie lata zaniedbań spowodowały, że Niemcy odstają pod względem zaawansowania technologicznego części swoich platform wojskowych od najnowszych rozwiązań wprowadzanych właśnie w siłach zbrojnych wiodących państw NATO jak USA czy Wielka Brytania, co grozi utratą zdolności do ścisłego współdziałania między Bundeswehrą a wojskami sojuszników. Po czwarte, niezależnie od tego, kto wygra wybory w USA, Niemcy nie mogą już zakładać tego że Stany Zjednoczone nadal będą inwestować takie same siły i środki za obronę Europy.
Zdaniem Christiana Möllinga z ośrodka analitycznego DGAP do 2030 r. oprócz wcześniej planowanych wydatków na obronność potrzebne będą dodatkowe środki na obronność w wysokości od 50 do 100 miliardów euro rocznie, aby wypełnić lukę w zdolnościach Bundeswehry i adekwatnie dostosować się do pogarszającej się sytuacji bezpieczeństwa. Oznacza to, że do końca dekady łączna wielkość wydatków na obronę Niemiec powinna wynieść około 3 do 4% PKB.
Jednak jak wskazują Schularick i Ferguson: “Niewiele wskazuje na to, że Berlin prawidłowo ocenia sytuację. Mimo pełnego zatrudnienia i niedoboru wykwalifikowanych pracowników Niemcy wydają obecnie pięciokrotnie więcej na pomoc w integracji na rynku pracy niż na badania nad technologiami obronnymi. Choć Niemcy dostarczyły Ukrainie 18 czołgów Leopard II, zamówiły dotychczas jedynie 18 egzemplarzy zamiennych. Nie ma ubezpieczenia, które nic nie kosztuje. To jest dokładnie właściwy sposób patrzenia na budżet obronny – mianowicie jako składkę ubezpieczeniową od zagranicznej agresji”.
Żeby dokonać potrzebnych zmian w zakresie finansowania sił zbrojnych, Niemcy, podobnie jak każde inne państwo, mogą wybrać jedno z trzech rozwiązań. Rząd może, albo podnieść podatki, dokonać znaczących przesunięć budżetowych kosztem na przykład hojnych programów socjalnych, albo zwiększyć zadłużenie.
Schularick i Ferguson przekonują, że za nieefektywne tempo zmian w niemieckich siłach zbrojnych oraz niepewne źródła ich finansowania odpowiada przede wszystkim tak zwany “hamulec zadłużenia”. Uważają bowiem, że w obecnych okolicznościach kiedy Niemcy zmagają się od 2019 roku ze stagnacją gospodarczą dwa pierwsze rozwiązania najprawdopodobniej oznaczałyby dla państwa poważny kryzys gospodarczy i społeczno-polityczny.
Wprowadzone przez kanclerz Angelę Merkel rozwiązanie polegało na trzymaniu się radykalnej dyscypliny w zakresie deficytu budżetowego. Deficyt miał w zasadzie nie istnieć, a dług utrzymywać się poniżej 60% PKB. O ile w czasach kiedy Europa nie musiała zmagać się z zagrożeniami dla własnego bezpieczeństwa tego typu polityką mogła wydawać się rozsądna, o tyle w obecnych okolicznościach zdaniem Schularicka i Fergusona Berlin musi od niej odejść by uzyskać środki finansowe niezbędne do odbudowy potencjału wojskowego. Sytuacji kredytowej RFN ma sprzyjać fakt dobrej kondycji federalnych finansów publicznych. W obliczu braku obiektywnych, przeszkód wszystko sprowadza się do woli politycznej ze strony niemieckich elit, by dokonać odpowiednich zmian prawnych, umożliwiających zwiększenie deficytu.
Na tę chwilę główne siły polityczne w Niemczech są dość sceptyczne wobec odchodzenia od zasady ”hamulca zadłużenia”. Równocześnie u naszych zachodnich sąsiadów panuje w zasadzie konsensus w kwestii utrzymania mniej więcej podobnej struktury wydatków publicznych, których znaczącą część pochłaniają kwestie socjalne. Ten stan rzeczy jest, jak się wydaje, przede wszystkim wynikiem przekonania znacznej części niemieckich elit, że wybór innych rozwiązań naruszyłby istotny fundament, na którym opiera się cała koncepcja kontraktu społecznego między narodem i klasą polityczną, którego owocem było jedno z najhojniejszych “państw dobrobytu” w Europie. Na dodatek przy generalnej zgodzie elit na Renem w kwestii kontynuowania (z pewnymi korektami, ale jednak) polityki klimatycznej i podtrzymywania unijnej agendy zielonego ładu, trudno znaleźć odpowiedź na pytanie w jaki sposób Niemcy, chciałyby realnie przyśpieszyć proces odbudowy własnych zdolności wojskowych.
Ten brak gotowości do radykalnej zmiany priorytetów w zakresie wydatków budżetowych, jest cechą charakteryzującą większość państw Unii Europejskiej. Brak zmiany w tym zakresie, może przynieść poważne i negatywne konsekwencje dla bezpieczeństwa Polski.
Tym co grozi nam oraz innym państwom naszej części Europy, to konstatacja zachodnioeuropejskich elit na czele z tymi w Berlinie, że w obliczu słabnącej pozycji Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej i ich koncentracji na sprawach Indo-Pacyfiku, łatwiejszym rozwiązaniem problemów bezpieczeństwa kontynentu, jest zamiast dodatkowych zbrojeń, postawienie na poszukiwanie nowego otwarcia z Rosją. Choć, może brzmieć to dziś przynajmniej dla niektórych nieprawdopodobnie, po tym wszystkim czego dokonała Rosja na Ukrainie, to w sytuacji upadku liberalnego porządku międzynarodowego z całym jego zestawem norm, nie powinniśmy zamykać oczu na taki niekorzystny z naszej perspektywy obrót spraw. Na scenariusz ten warto też popatrzeć w szerszym ujęciu euroazjatyckim, czyli trwającej obecnie próby wynegocjowania przez UE nowych warunków relacji handlowo-inwestycyjnych z Chinami, co obserwujemy na przykładzie sprawy ceł nałożonych przez Brukselę na chińskie samochody elektryczne. Poszukiwanie przez Zachodnią Europę nowego modus vivendi z Rosją z pewnością byłoby krokiem w kierunku budowy eurazjatyckiej przestrzeni współpracy gospodarczej od Szanghaju do Lizbony. Przyznać trzeba, że brzmi to jak najgorszy koszmar amerykańskich strategów.
Jak zatem swoją politykę wobec Europy, będą układały już po wyborach Stany Zjednoczone? Czy zdecydują się na strategię “dziel i rządź” wobec sojuszników na Starym Kontynencie, wspierając jednych kosztem drugich? Czy może podejmą próbę zakończenia tej fazy wojny rosyjsko-ukraińskiej, rozpoczynając tym samym proces rozpisanego pewnie na lata nowego resetu z Rosją w celu realizacji dość mglistych wizji wbicia klina między Moskwę i Pekin? A może uznając, że antagonizm między UE i Rosją, jest na tyle poważny, Waszyngton stwierdzi, że może bez obaw stopniowo zmniejszać swoją obecność w Europie, która w obliczu utraty strategicznego patronatu ze strony Waszyngtonu obierze kurs na ściślejszą integrację, stając się względnie samodzielnym biegunem siły, zdolnym do oparcia się Rosji i Chinom i zachowującym wciąż bliskie relacje ze Stanami Zjednoczonymi? To pytania, które powinniśmy sobie zadawać.
Marek Stefan