Czy Donald Trump jako prezydent Stanów Zjednoczonych jest zagrożeniem dla Europy? Z pewnością tak, ale nie w takim stopniu, w jakim ona zagraża sama sobie. Państwa Unii Europejskiej mają sprzeczne interesy w najważniejszych kwestiach i nie potrafią wypracować rozwiązań, które nie byłyby zgniłym kompromisem. Donald Trump może próbować eksploatować te różnice tylko dlatego, że one istnieją.
Można wyróżnić szereg ważnych problemów, które dzielą państwa europejskiej wspólnoty. To bezpieczeństwo, polityka energetyczna, gospodarka, globalne relacje handlowe i polityka migracyjna. Do tego dochodzi różna wizja tego, jak powinien przebiegać proces decyzyjny w Unii Europejskiej – czy należy iść w kierunku głosowania większościowego, czy powrócić do jednomyślności.
Na bezpieczeństwo inaczej patrzą dwa największe państwa UE, czyli Francja i Niemcy. Podział rysuje się także na linii wschodnia flanka NATO – dawna UE oraz w samej grupie nowych państw wspólnoty (Polska, kraje bałtyckie czy Rumunia vs. Węgry i Słowacja). Minister spraw zagranicznych Francji Jean-Noël Barrot powiedział niedawno, że jego kraj jest otwarty na szybkie zaproszenie Ukrainy do NATO. Prezydent Emmanuel Macron domagał się zgody dla Kijowa na atakowanie przez ukraińską armię, za pomocą zachodniej broni, celów położonych głęboko w Rosji.
Odwrotnie na tę kwestię patrzą Niemcy. Podobnie jak Stany Zjednoczone, nie zgadzają się na szybkie przyjęcie Ukrainy do NATO, z powodu ryzyka strategicznego, jakie niesie ze sobą taka decyzja – wciągnięcia sojuszu do wojny. Z tego powodu oraz ze względu na ryzyko eskalacji wojny do poziomu nuklearnego, USA nie chcą dać zielonego światła Ukrainie na uderzanie obiektów na terenie Federacji Rosyjskiej, a Niemcy odmówiły Kijowowi dostarczenia pocisków manewrujących Taurus.
Różnice w spojrzeniu na bezpieczeństwo widać także w ostatnich decyzjach dotyczących państw wschodniej flanki NATO, a konkretnie Polski. Warszawa zmaga się z dużym deficytem budżetowym, jednocześnie jednak zapowiada rekordowe wydatki na obronność w obliczu niepewnej sytuacji na froncie rosyjsko-ukraińskim. Wydatki na obronność mają wynieść 4,7 proc. PKB w przyszłym roku.
Polska zwróciła się do Komisji Europejskiej, żeby ze względu na specyficzne położenie geopolityczne kraju ten segment został wyłączony z procedury nadmiernego deficytu. Komisja Europejska początkowo nie wyraziła jednak zgody. Część analityków uważa, że jest to efekt wpływu Niemiec, które obawiają się, że jako największa gospodarka Unii Europejskiej będą musiały wspierać biedniejsze państwa w przypadku problemów sektora publicznego. Ostatecznie jednak komisja zmieniła zdanie w tej sprawie.
Niemcy, same zmagające się ze stagnacją gospodarczą, są zwolennikami oszczędności, przynajmniej na szczeblu unijnym. Uważa się, że nie zgodzą się na emisję wspólnego unijnego długu, z którego sfinansowane miałby zostać inwestycje w obronność. Na szczycie Unii Europejskiej pod koniec czerwca Polska wraz z krajami bałtyckimi przedstawiła pomysł budowy tzw. Tarczy Wschód, czyli umocnień na granicach z Rosją i Białorusią. Oczekiwała, że Unia Europejska sfinansuje tę inicjatywę. Nie zgodziły się na to jednak Niemcy i Francja.
Różnice widać też w polityce energetycznej. Trzy znaczące niemieckie partie – CDU, SPD oraz Zieloni – do niedawna były przeciwne energii atomowej i deklarowały chęć odchodzenia od niej na poziomie unijnym. Ten rodzaj energii stanowi natomiast około 65 proc. francuskiego miksu energetycznego. Do tego Francja planuje budować nowe elektrownie jądrowe w kraju i za granicą, szukając możliwości w państwach nordyckich i w Polsce.
Polska z kolei planuje wybudować elektrownię jądrową we współpracy z konsorcjum Westinghouse-Bechtel oraz prowadzi rozmowy z koreańskim KHNP na budowę drugiego podobnego zakładu. Energetyka atomowa z trudem została wpisana do unijnej taksonomii w 2022 roku i tego typu projekty ostatecznie mogą być finansowane ze środków unijnych. Co więcej, w obliczu kryzysu energetycznego po ataku Rosji na Ukrainę CDU zmieniła ostatecznie zdanie w sprawie atomu.
Tego rodzaju spory nie byłyby niczym szokującym, gdyby nie fakt, że Unia Europejska w ramach pakietu Fit for 55 zamierza do 2030 roku ograniczyć emisję dwutlenku o 55 proc. w stosunku do roku 1990 oraz osiągnąć neutralność klimatyczną do roku 2050. Ta szybka i kosztowna transformacja wymaga inwestycji, na które nie chcą się zgodzić Niemcy. Niedawno zdymisjonowany niemiecki minister finansów (z liberalnej FDP – Wolnej Partii Demokratycznej) Christian Lindner niemal natychmiast sprzeciwił się wprowadzeniu w życie zaleceń raportu Mario Draghiego. Według byłego premiera Włoch i niedawnego prezesa Europejskiego Banku Centralnego UE powinna inwestować 800 mld euro w m.in. w zieloną transformację, innowacje, cyfrową infrastrukturę oraz obronność. W tym celu powinna emitować wspólne obligacje.
Pęknięcie w Europie widać też na tle globalnych relacji handlowych. Niemcy głosowały przeciwko wprowadzeniu ceł unijnych na samochody elektryczne z Chin. Powodem jest obawa przed odwetem ze strony Pekinu. Volkswagen, kluczowy dla niemieckiej gospodarki producent samochodów, osiąga 40 proc przychodów w Chinach. Z kolei francuski przemysł motoryzacyjny nie byłby w stanie konkurować, jak twierdzi Komisja Europejska, z nieuczciwie subsydiowanymi producentami chińskimi.
W Unii Europejskiej nie ma też zgody co do polityki migracyjnej. Niedawno przyjęty pakt migracyjny, zmuszający państwa członkowskie do przyjmowania określonych kwot migrantów lub płacenia dużych kwot za ich nieprzyjęcie, został wprawdzie przegłosowany, ale nie uzyskał szerokiego poparcia. Premier Donald Tusk stwierdził wprost, że Polska nie będzie realizować jego założeń. W dodatku zapowiedział tymczasowe zawieszenie przez Polskę prawa do azylu. Pakt jest z kolei w interesie Niemiec, do których docelowo chce dostać się wiele osób nielegalnie przekraczających granice Unii Europejskiej oraz krajów południa Europy, przez których terytorium ta migracja się odbywa. Berlin, z powodu niechęci społecznej do nielegalnej migracji, przywrócił kontrolę na wszystkich granicach, co stawia pod znakiem zapytania przyszłość Strefy Schengen.
Te wszystkie problemy są wzmacniane przez sposób podejmowania decyzji w Unii Europejskiej. 80 proc. z nich przyjmuje się większością kwalifikowaną, a jedynie 20 proc. przez jednomyślność. Powoduje to, że państwa niezadowolone z ustaleń, będące w mniejszości, nie mają prawnej możliwości sprzeciwu. Co więcej, w Unii Europejskiej panuje szerokie przekonanie, że należy niemal zupełnie odejść od jednomyślności, ponieważ wspólnota musi usprawnić proces decyzyjny w obliczu globalnych wyzwań. To jednak przyczyni się do jeszcze większego rozdźwięku pomiędzy krajami wspólnoty. Można się oburzać, że państwa takie jak Węgry czy Słowacja łamią europejską jedność, ale trudno im się dziwić, jeżeli ich społeczeństwa żyją w przekonaniu, że Unia nie bierze pod uwagę ich interesu. Podobne przekonanie ma wielu ludzi w Polsce.
Nie można też winić władz niemieckich, że inaczej niż Polska czy państwa bałtyckie patrzą na kwestię bezpieczeństwa, ponieważ ich postępowanie także jest odzwierciedleniem społecznych nastrojów. Społeczeństwo niemieckie jest niezadowolone z powodu wzrostu cen oraz problemów gospodarczych i oczekuje działań przede wszystkim w tym kierunku. W momencie pisania tego artykułu, partie nie postrzegające Rosji jako zagrożenia – AfD i Sojusz Sary Wagenchknecht – mają odpowiednio 17 i 8 proc. poparcia. Zgoda na inwestycje obronne w Polsce czy Estonii byłaby źle odebrana w momencie, w którym Volkswagen zapowiada zamknięcie trzech zakładów w Niemczech i zwolnienie dziesiątek tysięcy ludzi. Tym bardziej, że na 15 stycznia zaplanowano tam przedterminowe wybory.
Elbridge Colby, zastępca sekretarza obrony USA w pierwszej kadencji Donalda Trumpa, a obecnie mający szansę na objęcie co najmniej równie ważnego stanowiska, porównuje interes narodowy do interesu rodziny lub firmy. Rodzina lub firma w pierwszej kolejności troszczą się o siebie, choć z poszanowaniem praw innych. Dopiero w następnej kolejności mogą myśleć o działalności np. charytatywnej. Podobnie myśli spora część elit amerykańskich, w szczególności po stronie republikańskiej. Z pewnością relacje Unii Europejskiej z nową administracją amerykańską będą trudniejsze.
Zapowiedź Trumpa wprowadzenia 10 proc. cła na wszelkie towary, według wyliczeń London School of Economics odbierze około 0,1 proc. PKB Unii Europejskiej i ponad 0,2 proc. Niemcom, dla których USA są głównym importerem. Warto jednak zauważyć, że Joe Biden wprawdzie zniósł cła, które Trump wprowadził na europejskie, japońskie i brytyjskie stal oraz aluminium, ale zastąpił je kwotami importowymi.
Na relacje transatlantyckie trzeba jednak patrzeć w perspektywie szerokiego trendu, w obliczu którego to, kto zasiada w Białym Domu, ma mniejsze znaczenie. Stany Zjednoczone nie są w stanie dłużej zapewniać bezpieczeństwa Europie. Według raportu The Heritage Foundation z 2023 roku amerykańskie siły zbrojne mogłyby mieć problem ze skutecznym udziałem w jednym dużym zbrojnym konflikcie regionalnym przy jednoczesnym zabezpieczaniu interesów USA w innych częściach świata.
Niedawno „The Wall Street Journal” informował, że Stany Zjednoczone zużyły około 100 przeciwlotniczych pocisków rakietowych Standard w związku z obroną Izraela i działaniami bojowników Huti po 7 października 2023 roku. Odnowienie zapasów nie odbywa się szybko, ponieważ firmy zbrojeniowe mają ograniczone możliwości.
Jedyną różnicą, której należy się spodziewać pomiędzy administracją demokratyczną a republikańską, jest tempo odchodzenia od zapewniania Europie parasola ochronnego i towarzysząca temu retoryka. Ale w dłuższej perspektywie to żadna różnica. Jak wyraził się jeden z moich rozmówców w programie „Układ Sił na Świecie”, prof. Michał Urbańczyk: „Jaki argument przekonałby rodziców nastolatków w Ohio czy Oregonie, że to ich dzieci mają pilnować granic Europy?”. Europa, która uparcie przyjmuje wykluczający, siłowy model integracji oraz nie będąca w stanie uzgodnić priorytetów dotyczących własnego bezpieczeństwa, nie potrzebuje Donalda Trumpa, żeby być zagrożoną.
Eugeniusz Romer