Izrael grozi interwencją w południowym Libanie, przed którą ostrzegają go nawet jego sojusznicy. W całym regionie rośnie obawa przed rozlaniem konfliktu.

Już sześć krajów – Niemcy, Holandia, Kanada, Australia, Północna Macedonia i Kuwejt – wezwało swoich obywateli do jak najszybszego opuszczenia Libanu. Powodem jest rosnące zagrożenie militarnym atakiem Izraela. 

Minister obrony narodowej Yoav Gallant podczas wizyty w Waszyngtonie ostrzegł, eskalując napięcie, że siły Izraela są w stanie cofnąć Liban do „epoki kamienia” w razie konfliktu z milicjami. Wielu analityków jednak wskazuje, że nie będzie to relatywnie łatwa dla Izraela wojna, taka jak w 2006 roku. Głównie dlatego, że Hezbollah ma zdolności odwetowe, a od tego czasu jego milicje zostały wyszkolone i zdyscyplinowane.

Przedstawiciel ONZ ds. humanitarnych Martin Griffiths ostrzega przed „potencjałem apokaliptycznym” rozszerzania konfliktu w Strefie Gazy na inne państwa. Wskazuje, że do wojny mogą wtedy przystąpić inne kraje, bądź liczne szyickie milicje, działające obecnie w Iraku czy Syrii. Sam Hezbollah w odpowiedzi na eskalacyjną retorykę Izraela ostrzega, że do wojny mogą przystąpić tak zwane siły „osi oporu”. Irackie milicje już zapowiadają działania w razie izraelskiego ataku, także przeciwko interesom Amerykanów w Iraku. Nie mówią jednak o samym uczestnictwie w wojnie na terenie Libanu.

Przed eskalacją ostrzegają też sojusznicy Izraela. Sekretarz obrony USA Lloyd Austin widzi w tym kroku potencjał „wojny regionalnej”, ale jak przekonuje rzecznik departamentu stanu Matthew Miller, Izrael preferuje rozwiązanie dyplomatyczne, „które wciąż jest możliwe”. Administracja Bidena jednak ostrzega, że Izrael może przeliczyć się, gdyby chciał rozpocząć wojnę o zasięgu ograniczonym tylko do południa Libanu. Zdaniem Amerykanów wojna może łatwo wymknąć się spod kontroli. Działania dyplomatyczne podejmuje także niemiecka minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock, która wyraziła zaniepokojenie Berlina ewentualnym impasem, który doprowadzi do konfliktu.

Solidarność z Libanem wyraziła także Turcja. Prezydent Erdogan oskarżył Izrael o chęć niszczenia Libanu, po zniszczeniu Strefy Gazy, a także zarzucił państwom zachodnim pozakulisowe wspieranie działań militarnych Jerozolimy. Turecki rząd wykorzystał też sytuację, żeby oskarżyć Cypr o udostępnianie „pewnym krajom” baz do prowadzenia lotów militarnych i rozpoznawczych nad Strefą Gazy. Minister spraw zagranicznych Hakan Fidan ostrzegł, żeby Cypr „trzymał się z daleka” od Libanu. Nikozja zaprzecza, informując, że Cypryjczycy zabiegali nawet o wsparcie finansowe dla Libanu w Unii Europejskiej. Oczywiście wojną zaniepokojone są sąsiednie kraje. Egipt i Jordania mogłyby zostać zdestabilizowane w wyniku konfliktu. Na konflikcie, z powodu niestabilności regionu, straciłyby także Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie.

Do tej pory walki między Hezbollahem a Cahalem odbywały się na zasadzie wymiany cios za cios i trudno było to uznawać za pełnoskalową wojnę. Jednak od maja starcia stały się intensywniejsze, a Hezbollah używa coraz cięższych głowic na rakietach „Burkan”, powodując istotne zniszczenia w bazach izraelskiej armii przy granicy. Sama armia izraelska w ubiegłym tygodniu oświadczyła, że jej plany ataku na Liban zostały sprawdzone i zatwierdzone. Izrael chce zakończyć ataki Hezbollahu na północną część kraju i zapewnić powrót do domów 90 tysięcy obywateli, którzy uciekli przed szyicką milicją.

W jednej sprawie prezydent Turcji ma rację: kluczowe dla prowadzenia szerszej wojny przez Izrael są dostawy broni i amunicji ze Stanów Zjednoczonych. Co prawda USA od początku wojny wspierają Izrael dostarczaniem broni, ale w czerwcu pojawiły się tarcia, kiedy Benjamin Netanyahu oskarżył Waszyngton o wstrzymywanie dostaw. Jak wyjaśniają Amerykanie, problem jest z bombami lotniczymi, które w opinii prezydenta Bidena są przyczyną śmierci ofiar cywilnych w Strefie Gazy.

Jan Wójcik