Zrozumieć ukraińską grę
Maskiriowka, dezinformacja, zarządzanie refleksyjne, wojna hybrydowa, doktryna Gierasimowa, rekonkwista przestrzeni postsowieckiej. Putin chce odbudować imperium…
Ilekroć na początku jakiegoś tekstu o działaniach Rosji znajduję te frazy, odkładam go na bok i nie czytam dalej, bo wiem co autor będzie chciał powiedzieć. Jeśli jednak postanawiam sprawdzić czy się nie pomyliłem, rzadko znajduję w takiej analizie coś, co wykracza poza proste kalki myślowe, znane od wielu lat. Analiza zamierzeń Rosji, czy relacji tego kraju z Niemcami, bazuje niestety zazwyczaj na stereotypach, które tak naprawdę niewiele wyjaśniają i pozwalają zrozumieć, natomiast prowadzą odbiorców na intelektualne manowce. Tak jakby każda opublikowana analiza i artykuł dotyczące politycznych działań Rosji na arenie międzynarodowej były traktowane jako wystrzał w wojnie propagandowej i musiały zawierać przede wszystkim potępienie działań strony rosyjskiej, czemu często towarzyszy okazywanie ostentacyjnej wręcz odrazy wobec jej prezydenta.
Częściowo jest to zrozumiałe, gdyż nieliczne próby nieschematycznego podejścia zwykle wywołują reakcję w postaci epitetu „ruski agent”, skierowanego w stronę tego, kto odważa się wyrazić zdanie odrębne. Intelektualny konformizm to znane zjawisko. W ten sposób zamyka się jednak możliwość wszelkiej racjonalnej dysputy, która może zakładać zakwestionowanie tego, co dominuje w myśleniu o Rosji, tak jakby taka dyskusja mogła stać się przyczyną kolejnej porażki, jaką strona zachodnia, w tym Polska, ponosi w starciu informacyjnym z Rosjanami.
Z takiego właśnie efektu, jak można się spodziewać, cieszą się sami Rosjanie (przysłowiowe „korki szampana strzelające na Kremlu”), gdyż utwierdzają się w najwyraźniej słusznym przekonaniu, że zachodni analitycy ni w ząb nie rozumieją ich intencji, co skutkuje zachodnią impotencją znalezienia właściwego i co ważniejsze, skutecznego remedium na rosyjskie akcje. Trudno jest bowiem wygrać starcie z przeciwnikiem, którego się nie rozumie, nie chce się go dogłębnie poznać i do którego czuje się jedynie głęboką odrazę.
Tymczasem nie jest to wcale takie trudne – rosyjscy politycy najczęściej dość jasno i otwarcie komunikują swoje zamiary, nader rzadko maskując je dezinformacją na temat swoich oczekiwań wobec działań strony przeciwnej, problem jednak w tym, że zachodni analitycy nie za bardzo chcą uważniej wsłuchać się w to, co mają nam do powiedzenia. Niesłychanie rzadko analizują też realne działania Rosji w XXI wieku i mają niewiele zrozumienia dla rosyjskiej wizji świata i polityki, nie mając kontaktu z intelektualnym życiem rosyjskich elit politycznych. Zamiast tego zwykle ograniczają się do analizy, dość wybiórczej, nielicznych dokumentów, niekiedy rzeczywiście nachalnie suflowanych przez stronę rosyjską, by tym bardziej pogłębić intelektualne zagubienie Zachodu.
Dobrym tego przykładem jest obecna odsłona domniemanego „kryzysu ukraińskiego”, polegająca na natarczywym oczekiwaniu na rosyjską inwazję na ten kraj i głośnym przestrzeganiu Rosji, by tego nie robiła. Taka inwazja owszem, jest bardzo prawdopodobna (nie jest „nie do pomyślenia”), ale dojdzie do niej w przypadku realnego uruchomienia mechanizmów wejścia Ukrainy do NATO. Rosjanie jasno, bez ogródek i wielokrotnie zapowiadali, że otwarcie procesu akcesyjnego spowoduje zdecydowane kontrdziałanie, najprawdopodobniej poprzez militarną inwazję Rosji dążącej do utworzenia w tym kraju strefy buforowej w postaci „Ukrainy Wschodniej”, z linią oddzielającą ten twór od reszty tego rozerwanego kraju, przebiegającą gdzieś na linii Naddniestrze – Odessa – Kijów – Czernichów, choć na północy jej przebieg będzie zależał od postępów wojsk rosyjskich atakujących Ukrainę.
Celem tych działań będzie całkowite odcięcie kadłubowej „Ukrainy Zachodniej” od dostępu do Morza Czarnego, które stanie się wtedy „wewnętrznym akwenem Rosji”, co może spowodować także zagrożenie dla niezależności Mołdawii. Zamysł strategiczny jest jasny i zrozumiały, gdy weźmie się pod uwagę sposób działania i rozumowania włodarzy państwa rosyjskiego.
Poprzez najnowszy „kryzys” Rosjanie już uzyskali od strony amerykańskiej szereg publicznych zapewnień, że w sytuacji rosyjskiej inwazji na Ukrainę USA nie podejmą działań wojskowych w jej obronie, a co najwyżej będą dostarczać temu krajowi uzbrojenia, zwiększą też swoją obecność wojskową w krajach „wchodniej flanki” NATO oraz wprowadzą sankcje gospodarcze. Zatem Rosjanie wiedzą już teraz, że nie będą musieli się martwić koniecznością walki z amerykańskimi siłami zbrojnymi, co jest istotną informacją wywiadowczą z punktu widzenia planowania wojennego. Dowiedzieli się także od Amerykanów, co wydaje się równie cenne, że ci nie mają swojej agentury ulokowanej na najwyższym rosyjskim szczeblu politycznym.
Szefowa CIA wielokrotnie przyznawała publicznie (i wygląda na to, że jest to całkiem szczera wypowiedź, a nie wywiadowcza gra), że USA nie wiedzą, jakie są rzeczywiste zamiary Rosji i mogą jedynie obserwować ruchy rosyjskich wojsk z satelitów oraz przechwytywać rosyjską komunikację. Gdyby zatem podjęto realne działania na rzecz wejścia Ukrainy do NATO, co jest postrzegane na Kremlu jako zagrożenie „egzystencjalne”, Rosjanie wiedzą już, że będą mogli rozedrzeć ten kraj na strzępy, a jedyną reakcją Zachodu będą sankcje gospodarcze, z którymi Rosja nauczyła się już sobie radzić. Ponadto, w przypadku ich znaczącego zaostrzenia można spodziewać się, że Rosja odpowie nie militarną akcją wobec Zachodu, ale niszczącymi cyberatakami na zachodnią infrastrukturę krytyczną, w tym sieci komunikacyjne i media społecznościowe, co Rosjanie kilkukrotnie już trenowali. W zamian za zaprzestanie ataków cybernetycznych wysunięte zostanie zapewne żądanie ograniczenia nałożonych sankcji.
Ponieważ jednak ani NATO, ani USA nie podjęły jak dotąd jakichkolwiek realnych kroków, by Ukrainę przyjąć do Paktu Północnoatlantyckiego (mimo licznych zastanawiających nawoływań prezydenta Zełenskiego), cały ten w pełni przewidywalny i oczywisty scenariusz wojenny najprawdopodobniej nie zostanie w najbliższym czasie uruchomiony. Co nie znaczy, że do niego ostatecznie nie dojdzie, gdyby Rosja nabrała przekonania, że nie może dłużej czekać.
Nie ma bowiem w tej chwili innego powodu niż wskazany wyżej, żeby Rosja miała zaatakować swojego zachodniego sąsiada. Rosjanie wiedzą przecież bardzo dobrze, że w przypadku takiej inwazji jedną z pierwszych ofiar sankcji będzie gazociąg Nord Stream 2, który chcieliby uruchomić, by dalej uzależniać Europę od własnych źródeł energii i zarabiać twardą walutę. Wpływy ze sprzedaży gazu są istotną częścią rosyjskiego budżetu, a kolejne zachodnie sankcje mogą naruszyć delikatny balans społeczny w Rosji, który ostatnio udało się Putinowi ustabilizować, eliminując także z gry najpoważniejsze wyzwanie polityczne dla ekipy kremlowskiej w postaci Aleksandra Nawalnego.
Stało się to nie bez poważnej pomocy Zachodu, której przyczyną jest błędne rozumienie spraw wewnątrzrosyjskich, prowadzące do błędnych decyzji politycznych, które jedynie wzmocniły Putina, choć ich celem było jego osłabienie. W ten sposób brak zrozumienia przekłada się na kolejne przeciwskuteczne działania Zachodu wobec Rosji.
Prezydent Joe Biden stwierdził niedawno, że „nie akceptuje niczyich czerwonych linii”. Może to nieco zaskakiwać, biorąc pod uwagę fakt, że w chwili, gdy miał miejsce tzw. „kryzys kubański”, Biden miał 20 lat i służył w wojsku (co prawda w rezerwie, ale jednak), powinien więc pamiętać przemówienie prezydenta Johna Kennedy’ego z 22 października 1962 r. JFK wyznaczył wówczas Sowietom bardzo wyraźne „czerwone linie”, dotyczące przybliżania sowieckiej infrastruktury wojskowej w postaci wyrzutni pocisków rakietowych do granic USA i skutecznie zmusił Chruszczowa do ich przestrzegania, ogłaszając morską blokadę Kuby, realizowaną środkami militarnymi. Jedną z rozpatrywanych wówczas przez Amerykanów opcji była amerykańska pełnoskalowa militarna inwazja na Kubę i obalenie w ten sposób rządu Fidela Castro, gdyby Sowieci chcieli jednak kontynuować swoje działania na Kubie. Pojęcie „stref wpływów” było wówczas w stolicy USA bardzo dobrze rozumiane i stosowane w praktyce.
Dziś USA najwyraźniej próbują odtworzyć czasy zimnowojenne i wrócić do systemu dwubiegunowego, kiedy to stały na czele koalicji Zachodu przeciw Rosji Sowieckiej – dziś miejsce tego nieistniejącego już kraju zajęły Chiny. Obecnie polityka amerykańska zafiksowała się na „chińskim zagrożeniu”, tak jak ponad 20 lat temu zafiksowana była na „wojnie z terrorem” (nie widząc żadnych innych wyzwań, dzięki czemu przez 15 lat uparcie ignorowała rosnącą rolę Chin na arenie międzynarodowej, co dało temu krajowi szansę na niezmąconą budowę własnej potęgi).
Ameryka poprzez presję wzniecaną przy okazji nowego „ukraińskiego kryzysu” chciałaby wymusić na Rosji deklarację przyłączenia się do nowej „krucjaty przeciwko czerwonemu zagrożeniu” i wyjścia tego kraju z domniemanego przymierza z Chinami, co ma w tej chwili nikłe szanse na powodzenie. Ameryka chce także wymusić na Niemczech prowadzenie jednoznacznie antychińskiej polityki w Europie, co Niemcom jest również nie w smak, gdyż bardzo liczą oni na chłonny chiński rynek dla niemieckich towarów i nowoczesne chińskie technologie. Zatem obecna polityczna gra USA, prowadzona na wielu polach i w wielu wymiarach, służy wywieraniu nacisków na wiele państw, w tym także sojuszniczych, by wsparły amerykańską fiksację w regionie Indo-Pacyfiku.
Niemcy z kolei chciałyby uzyskać znaczniejszą kontrolę nad NS2 (przy pomocy unijnych regulacji), gdyż dzięki temu staną się niekwestionowanym głównym rozgrywającym na europejskim rynku energii, zyskując kolejny element nacisku na pozostałe państwa unijne (czy nie można już sobie wyobrazić powiązania dostaw energii z nakazem przestrzegania „wartości europejskich”?). Zatem obecna amerykańska presja na Rosję po części leży również w niemieckim interesie, gdyż może zmusić ten kraj do ustępstw także na tym polu. Niemcom nie chodzi przecież o wycofanie się z tego projektu, ale uzyskanie nad nim znacznej kontroli. Naiwnością jest przypuszczenie, że Niemcy „dały się nabrać Rosji”, gdyż od początku projekt Nord Stream był projektem rosyjsko – niemieckim, a nie jedynie rosyjskim, a Berlin bardzo dobrze wiedział, co chce przez ten projekt osiągnąć.
Można też zauważyć, że Ukraina jest dziś po prostu terytorium wykorzystywanym przez wszystkie wskazane wyżej strony jako pole przetargowe, żeby w zakulisowych negocjacjach mogły one osiągnąć własne cele. Rosja chce pisemnych gwarancji Zachodu, że Ukraina nigdy nie wejdzie do NATO, USA chcą przystąpienia Niemiec i Rosji do antychińskiego sojuszu, a Niemcy chcą wszystkim tym krajom sprzedawać niemieckie produkty przemysłowe i zyskać kontrolę nad NS2, celem uzyskania supremacji energetycznej na unijnym rynku energii. Spośród tych wszystkich krajów jedynie Rosja jest gotowa na użycie swych sił zbrojnych w wojnie konwencjonalnej, a nie „hybrydowej” przeciw Ukrainie, by osiągnąć to, do czego dąży. Stanowi to o jej niebagatelnej psychologicznej przewadze nad Zachodem w tej rozgrywce.
Ryszard M. Machnikowski