Rozmowa z Piotrem Plebaniakiem, autorem książki
„36 forteli. Chińska sztuka podstępu,
układania planów i skutecznego działania”.
„Układ Sił”: Od kilku lat jesteśmy świadkami rosnącej potęgi Chin. Szybki rozwój ChRL staje się zagrożeniem dla obecnego mocarstwa światowego jakim są Stany Zjednoczone. Powszechnie uważa się, że Stany Zjednoczone mają zaledwie kilka lat, aby zdominować Chiny, w innym wypadku stracą na stałe pozycję lidera. W konsekwencji przyjęcia takiej tezy wieszczy się nieuniknioną konfrontację Stany Zjednoczone – ChRL. Czy tak wygląda rzeczywistość?
Piotr Plebaniak: Aby dobrze odpowiedzieć, muszę upewnić się, że jesteśmy z czytelnikami na tej samej stronie, jak to mówią Amerykanie. Ośrodki geopolitycznego oddziaływania, zwane globalnymi imperiami, mają swoje cykle wzrostu potęgi i upadku, utraty wiodącej roli. Prawa rządzące tymi procesami miłośnicy literatury fantastyczno-naukowej, znający powieść Fundacja Isaaca Asimova, chętnie nazwą siłami psychohistorii. Druga połowa XX wieku to czas dominacji Stanów Zjednoczonych, która była możliwa dzięki m.in. rewolucji w masowej produkcji dóbr przemysłowych. To tak zwany system amerykański, czyli – oprócz automatyzacji produkcji – standaryzacja komponentów maszyn i urządzeń, umożliwiająca ich łatwą zastępowalność. Idea ta była kwintesencją, a zarazem kolejnym krokiem w rewolucji przemysłowej, który uczynił wcześniejsze globalne imperium, Wielką Brytanię, dominującym centrum produkcji przemysłowej świata. Ale Brytyjczycy, choć mieli łatwo dostępne pokłady węgla, nie mieli na macierzystym terytorium nowego surowca energetycznego – ropy naftowej. Oba nośniki energii służyły do napędzania maszyn parowych i okrętów z żelaza, dowożących towar i karabiny Maxim do rynków zbytu. Póki trwała epoka węgla i stali, imperium kwitło. What-ever happens we have got; the Maxim gun and they have not – to słynne ditto1 będące idealnym podsumowaniem natury i ideologii Imperium Brytyjskiego. Na przełomie XIX i XX wieku zjednoczone Niemcy aspirowały do budowy kolonialnego imperium na wzór tego zbudowanego przez dżentelmenów z Maksimami. Niemcy mieli własne zasoby węgla i własny atut: fenomenalnie przeprowadzoną emancypację edukacyjną społeczeństwa: szkolnictwo, system opieki społecznej itp. Te starannie zapoczątkowane przez Bismarcka i pielęgnowane przez dziesięciolecia procesy zaowocowały kolosalną przewagą nad konkurentami w wielu aspektach życia ekonomicznego i politycznego oraz w technologii. Najbardziej znanymi przejawami tej ostatniej były nie tylko działa Kruppa, które pomogły wygenerować Prusom decydującą przewagę w wojnie francusko-pruskiej 1870-71, ale późniejsza produkcja syntetycznej benzyny, nawozów i azotanów potrzebnych do produkcji amunicji i żywności. W apogeum niemieckiego boomu były zaawansowane programy budowy broni, takich jak choćby V1 i V2, myśliwiec odrzutowy M-262 czy die Glocke. To ostatnie to oczywiście żart – proszę nie zrażać się do dalszej lektury. Ale Niemcy, tak jak i Imperium Brytyjskie oraz Imperialna Japonia, nie miały ropy na macierzystym terytorium. Dodatkowo były zablokowane geograficznie – British Navy zazdrośnie pilnowała, żeby nie rozhasali się po światowych szlakach handlowych. Kluczowa rozgrywka, II wojna światowa, zakończyła się zwycięstwem nad tymi „agresywnymi, awanturującymi się biedakami”, którzy próbowali realizaować sny o potędze, czyli bezwzględnym wyzysku słabszych nacji, zwanych górnolotnie brzemieniem białego człowieka. Zwycięzcą zmagań okazały się posiadające komplet zasobów Stany Zjednoczone. Drugie, zaszczytne miejsce zajął Związek Sowiecki, któremu nie udało się uzyskać dogodnego dostępu do najważniejszego geopolitycznie rejonu ówczesnego świata – atlantyckich linii żeglugowych.
Teraz już bezpośrednio odpowiadam na pytanie. Starannie budowana geopolityczna i gospodarcza potęga Chin to dla Stanów Zjednoczonych odpowiednik tego, czym były Stany – z ich gospodarką i aspiracjami – dla Imperium Brytyjskiego. Tak jak Stany wypychały Imperium Brytyjskie z Zachodniej Półkuli, tak teraz Chiny wypychają Stany Zjednoczone z rimlandu zachodniego wybrzeża Azji. Chiny dysponują wszystkimi atrybutami światowego imperium. Te najbardziej kluczowe to zasoby biologiczne (liczny i pracowity naród), zasadniczo niezagrożony dostęp do surowców, w tym energetycznych, tradycje i aspiracje imperialne sięgające poza dwa tysiąclecia. Na dziś do kompletu brakuje kontroli nad szlakami transportu towarów. Co prawda dysponują systemami antydostępowymi A2/AD i są w stanie trzymać US Navy na dystans, ale wyjście z zamknięcia wewnątrz tzw. pierwszego łańcucha wysp i rzucenie wyzwania US Navy jest wciąż pieśnią dalekiej przyszłości
Obecnie Stany Zjednoczonej nie są już policjantem jednobiegunowego świata. Czas, wszystko na to wskazuje, gra na ich niekorzyść, gdyż tracą siłę oddziaływania na sojuszników, w tym także mniej lub bardziej jawnych wasali. Między innymi dopuścili – zaryzykuję nietypowym sformułowaniem pewnej tezy – do tego, aby produkcja przemysłowa wywędrowała z ich ojczyzny do „Azjatów pracujących za miskę ryżu”. A sercem procesu zwanego globalną cywilizacją ludzką, ale i każdego byty o mniejszych rozmiarach (historyczne i współczesne państwa), jest zdolność – wiedza, surowce, zasoby biologiczne i duchowe narodu – wytwarzania dóbr materialnych. Teoretycznie więc Chiny, które właśnie osiągają szczyt swojego rozwoju ekonomicznego, mogą spokojnie czekać, aż aktualny hegemon, czyli Amerykanie, uzna, że jedynym sposobem zatrzymania trendu jest konfrontacja zbrojna. To dla Amerykanów paskudny dylemat, bo im wcześniej zdecydują się na zbrojne przyhamowanie aspiracji Chin, tym więcej z budowanej przez dziesięciolecia przewagi militarnej będą mogli wykorzystać, ale tym łatwiej taki krok będzie postrzegany jako niesprowokowana agresja.Najbardziej prawdopodobnym punktem przyłożenia dźwigni w bieg spraw byłby w takim scenariuszu Tajwan. Wyspa Tajwan jest ogniwem tzw. pierwszego łańcucha wysp, który blokuje swobodę strategiczną i taktyczną chińskiej marynarki wojennej. Cały łańcuch i poszczególne wysypy mają podobne znaczenie geostrategiczne co Wielka Brytania (wyspa) blokująca i utrudniająca ekspansję na Atlantyk wszystkim państwom położonym w głębi Europy. Brytyjskie blokady kontynentalne trzymały na kontynencie europejskim czy to Napoleona, czy Hitlera. Tajwan, który aktualnie można traktować jako ziemię niczyją, jako „pływający lotniskowiec” Chin otworzy ich flocie wyjście na Pacyfik. Jako lotniskowiec US Navy to wielki „szach!” dla ChRL gdyby doszło do rozstrzygnięć siłowych, ale zastrzegam, że ja nie wyobrażam sobie takiej sytuacji politycznej i geopolitycznej.
Ale czy rzeczywiście czas gra tylko na niekorzyść Amerykanów i w razie niewykorzystania przez nich odpowiedniego momentu, Chiny bez przeszkód zdobędą przewagę? Czy Chiny nie mają własnych problemów?
Owszem. I Chińczycy muszą się spieszyć, bo prosperity nie trwa wiecznie. Poza tym optymalny, szczytowy punkt rozwoju produktywności już przekroczyli. W 1979 roku na jednego emeryta pracowało ok. 7 osób, w roku 2015 współczynnik wyniósł 5,5. Ale w 2035 roku na jednego emeryta będą przypadać jedynie 2 osoby! Oczywiście automatyzacja produkcji i usług oraz zastąpienie na szeroką skalę ludzkiej siły roboczej sztuczną inteligencją mogą zniwelować ten trend. Takie rewolucyjne jakościowe przełomy technologiczne i społeczne mają nawet swój precedens, rewolucję przemysłową, ale mimo wszystko są z zasady wielką niewiadomą, przedmiotem spekulacji, a nie obiektem badań futurologii i decydentów politycznych. Chiny mają cały wachlarz innych problemów. Przez swoją strategię ekspansji są postrzegane jako agresywne. Nie mają przez to sojuszników w regionie. Znakomitą analizę tego i innych tematów zaprezentowali w roku 2015 dwaj australijscy profesorowie Paul Dibb oraz John Lee. Ich praca, zatytułowana „Czemu Chiny nie staną się dominującą siłą w Azji?” jest znakomitym – choć oczywiście niepełnym – przeglądem istotnych problemów, z którymi borykają się i chińscy wojskowi, i planiści ekonomiczni. Ekonomicznie, choć ich osiągnięcia są spektakularne, siłą rzeczy wyczerpali eksportowy model osiągania prosperity. Przyczyną załamania może stać się zbyt wysoka produktywność. Grozi krach na rozdętym rynku nieruchomości, służącym oszczędnym Chińczykom za akumulator kapitału. Nadwyżki wypracowane w skali ogólnokrajowej są eksportowane w projekty infrastrukturalne poza granicami Chin… w inwestycje w Afryce, w to, co nazywa się u nas Nowym Jedwabnym Szlakiem. Zaryzykuję kolejną skomplikowaną w udowodnieniu tezę: siły psychohistorii wymuszają na Chińczykach ekspansję gospodarczą na zewnątrz. Jest ona niezbędnym wentylem bezpieczeństwa dla pędzącej machiny ekonomicznej, a jednocześnie… formą kolonizacji obszarów poza Państwem Środka. Do naruszającej ład międzynarodowy działalności – niech będzie, że nazwiemy go Pax Americana – Chiny mogą być zmuszone nie tylko przez aspiracje, ale przez nieuniknione mechanizmy ekonomiczne. W analogiczny sposób atak na ZSRS był dla Niemiec Hitlera krokiem absolutnie niezbędnym, gdyż był to ówcześnie jedyny obszar mogący zapewnić gospodarce niemieckiej źródło ropy naftowej.
Wróćmy do tematu wojny, ale tej przyszłej.
Wrócimy bardzo płynnie. Chiny mają problem, gdyż nie osiągnęły szczytu potęgi równocześnie we wszystkich istotnych sferach. Gospodarczo, póki co, idzie im świetnie. W sferze produktywności populacji jest bardzo dobrze. Ale demograficznie są już over the hill (bliżej końca niż początku), a militarnie, dorównanie potędze machiny wojennej Stanów Zjednoczonych – choć zasadniczo nie jest Chinom potrzebne – przy braku nieprzewidywalnych wydarzeń zabierze im minimum dwie dekady. Nie sposób przewidzieć, jak widzą swoją sytuację decydenci Stanów Zjednoczonych i decydenci w Pekinie. Jaka konfiguracja zdarzeń zostanie przez nich rozpoznana jako moment, w którym działanie agresywne, bez względu na koszty uboczne, będzie jedyną opcją? Obie strony są, jak wszyscy decydenci, więźniami wydarzeń i łańcuchów przyczyn i konsekwencji. Niby więc to Amerykanom się spieszy, bo są wypychani z Azji i innych rejonów świata. Ale nagle może zacząć się spieszyć Chińczykom! Albo Amerykanom uda się ich podpuścić do zrobienia nieostrożnego ruchu. Na nieuchronnej konieczności postawienia kolejnego kroku polegają rozmaite pułapki, w tym wprowadzona do debaty publicznej przez Jacka Bartosiaka i Leszka Sykulskiego pułapka Tukidydesa czy pułapka Kindlebergera. Uważam jednak, że tak jak zawsze w podobnych sytuacjach, obie strony postarają się wykorzystać cały wachlarz działań niemilitarnych. Wojna jest kosztowna i z zasady nieprzewidywalna. A obaj gracze bardziej lubią poruszać się w sytuacji umożliwiającej predykcje i planowanie. O ile nie nastąpi eskalacja zupełnie przypadkowa, to raczej nie mamy się czego obawiać. Przepychanki na Półwyspie Koreańskim, choć wyglądają groźnie i porywają uwagę opinii światowej, to tylko „drobiazgi”. Parafrazując słynne powiedzenie Arystotelesa, wojen nie toczy się o drobiazgi; wojny wszczyna się o drobiazgi. Dla ilustracji, naprawdę groźna sytuacja geopolitycznego manewru wytworzyła się w okresie przed I wojną światową. Wojna, jako korekta układu geopolitycznego, była nieunikniona ze względu na aspiracje Niemiec i wzrost Stanów Zjednoczonych, których geopolitycznym celem było wypchnięcie Imperium Brytyjskiego z zachodniej półkuli. Przy istnieniu takich kalkulacji i zamierzeń pretekst zawsze się znajdzie, gdy tylko strona inicjująca uzna, że nadszedł na to czas. A kompletnie nierealistyczne żądania Austrii wobec Serbii po zabójstwie Arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie w 1914 roku – które zresztą Serbia spełniła oprócz jednego, najbardziej poniżającego – były właśnie pretekstem i drobiazgiem, które zainicjowały Wielką Wojnę.
Wspomniał pan o całym wachlarzu działań. Na pewno obydwie strony mają możliwość oddziaływania na sytuację ekonomicznie. Od dawna widzimy wzajemne przepychanki mocarstw w postaci wprowadzanych i znoszonych ceł. Dodatkowo Chiny próbują znieść monopol dolara. Natomiast ciekawym aspektem jest możliwy wpływ Stanów Zjednoczonych na społeczeństwo chińskie. Po pierwsze, bogacąc się może być ono podatne na zaangażowanie się we wszelkie ruchy wolnościowe, które mogą być dla Stanów szansą, aby pobudzić nastroje rewolucyjne. Dodatkowo biorąc pod uwagę, że chińskie społeczeństwo w dużej mierze oparte jest na etyce, orężem może być również dywersja aksjologiczna i demoralizowanie społeczeństwa, przez co stanie się ono mniej produktywne i autodestrukcyjne. Mieliśmy już tego przykład podczas wojen opiumowych w latach 60. XIX wieku.
KPCh bardzo starannie pilnuje, aby naród, którym ta partia się opiekuje, nie uległ ani celowym kampaniom osłabiającym lokalną kulturę, ani nie został wystawiony na destrukcyjny wpływ tzw. marksizmu kulturowego, którego postępy możemy bardzo klarownie i z bezpiecznej póki co odległości widzieć na przykładzie Kanady pod rządami Justina Trudeau. Kwestia zastępowalności pokoleń jest podstawą fizycznego przetrwania każdego narodu czy wspólnoty kulturowo-cywilizacyjnej, poczynając od poziomu plemienia, a państwach-cywilizacjach kończąc. O tym, jak współcześni chińscy decydenci wyjątkowo skrupulatnie dbają o te sprawy, możemy przekonać się obserwując dzieje tzw. polityki jednego dziecka (1977–2015). Z uwagi na kulturowo uwarunkowaną chęć posiadania męskiego potomka, polityka ta – choć przyniosła przerażający, negatywny efekt uboczny plagi aborcji płodów żeńskich – była racjonalną metodą by ograniczyć przyrost naturalny i zapobiec katastrofalnemu przeludnieniu. Aktualnie, w obliczu przesilenia demograficznego, o którym wspomnieliśmy powyżej, polityka ta została zniesiona.
Czy wprowadzanie przez Chiny kontrowersyjnego, przynajmniej z perspektywy zachodniej, programu Citizen Score, jest swoistym sposobem kontroli społecznej mającej na celu zabezpieczenie państwa przed np. dywersjami ideologicznymi z zewnątrz?
Ten program jest dla mnie bardzo intrygujący, gdyż piekielnie przypomina świat opisany w jednej z moich ulubionych powieści, Paradyzji Janusza A. Zajdla. W powieści nazywał się SC (odwrócenie liter CS). Będę mu się uważnie przyglądał, ale teraz nie mam wyrobionej opinii, poza tą, że jest dla mnie kwintesencją kulturowo uwarunkowanego konformizmu, immanentnej cechy społeczeństwa konfucjańskiego. Chiny idą zupełnie inną drogą, niż cywilizacja zachodnia i w sferze kształtowania mentalności, i w budowaniu tzw. siły narodowej. Całkiem niedawno zostawiły za sobą „stulecie hańby narodowej”, czyli właśnie wiek XIX. Ale i pierwsza połowa wieku XX to również czas „chaosu międzydynastycznego” i namolnego importowania do Chin idei zachodnich. Patrząc z punktu widzenia KPCh, zachodnim wpływem i kontynuacją prób subwersji była próba zaszczepienia demokracji promowana przez Kuomintang, partię narodową, która proklamowała w 1911 roku Republikę Chińską, a w 1949 roku przegrała wojnę domową z komunistami pod wodzą Mao Zedonga. W tym temacie polecam czytelnikom wypowiedzi profesora Krzysztofa Gawlikowskiego, który znakomicie rozumie i wyjaśnia te procesy i zależności.
Kontynuując temat ekspansji niemilitarnej ale opartej na metodach „soft power”. Wśród wielu optymistycznych, pełnych nadziei i oczekiwań postaw państw wobec projektu Belt&Road, ciekawie do tematu podchodzą Indie. Hindusi otwarcie mówią o tym, że projekt “Nowego Jedwabnego Szlaku” ma na celu nie tylko rozwój gospodarczy Chin oraz państw, które będą w nim uczestniczyć. Celem nadrzędnym ma być uzależnienie państw biorących, czy nawet chcących brać w nim udział, oraz w ten sposób włączenie ich w strefę wpływów Pekinu. Chiny zdają sobie sprawę z nierealności projektu, który przedstawiają, ale jest on sam w sobie narzędziem rozgrywki międzynarodowej. Czy możliwe jest, aby cały projekt Belt&Road był tylko zgrabnym fortelem ChRL?
Każdy dobry plan jest wielotorowy i obliczony na osiągnięcie wielu celów, oczywiście przy kalkulowanym negatywnym efekcie ubocznym. Dla Chińczyków przyczynia się do realizacji wielu celów. Zaraz je wyliczę, ale wcześniej odniosę się do użytej przez pana nazwy. Otóż nazwa „Nowy Jedwabny Szlak” używana w Polsce jest myląca. Wytwarza w naszych umysłach niewłaściwy obraz mentalny, na podstawie którego budujemy trudną potem do wykorzenienia wizję i ocenę sytuacji. Sugeruje, że Chiny chcą zbudować alternatywę dla morskich szlaków handlowych, z usankcjonowaną prawem międzynarodowym swobodą żeglugi i strzeżonych – a więc i kontrolowanych – przez Stany Zjednoczone. To oczywiście też, ale zamknięcie decyzją Stanów Zjednoczonych światowych morskich szlaków handlowych, nawet wybiórcze, skonfliktowałoby Amerykanów ze zbyt wielką gromadą geopolitycznego planktonu, którego prosperity zależy od arterii światowego handlu. A nieprzewidywalnych zwrotów akcji nie lubi nikt, zwłaszcza jeśli wiążą się z uderzeniem po kieszeni. I to właśnie powstrzyma militarny ruch Amerykanów lepiej, niż Chińska marynarka wojenna dorównująca US Navy.
Nazwa inicjatywy w języku chińskim da się przetłumaczyć na użyte przez pana „jeden pas – jedna droga”. Inna sprawa to to, jak strona chińska – i w ogóle ktokolwiek – wyjaśnia cele, które chce osiągnąć. Ja osobiście, odkąd kolega w przedszkolu powiedział mi raz jedno, a zrobił drugie, staram się zachować należytą dozę sceptycyzmu do deklaracji, „białych ksiąg” i innej – nazwijmy to po imieniu – dezinformacji. A może nazwijmy jeszcze precyzyjniej, do budowania obrazów mentalnych, na podstawie których formułuję się sądy. Na marginesie, jeśli pokusić się o jednozdaniowy opis tego, czym jest moja ubiegłoroczna książka 36 forteli, to jest to właśnie „podręcznik budowania obrazów mentalnych”. Ale załóżmy przez chwilę, że Chińczycy lubią się bawić przeciwnikiem lub stosować podwójne blefy (to drugie na pewno tak) i działają zgodnie z regułą „ludziom, którzy mi nie wierzą, mówię zawsze prawdę. To jedyny sposób, aby ich oszukać”. I tu leży sedno mojej decyzji, aby nie przejmować się zbytnio śledzeniem bieżących wydarzeń. Gdy dojdzie już do tego, że przeciwnicy wyjmą zza pazuchy noże, każda ze stron spróbuje zniweczyć wszelkie kalkulacje przeciwnika poprzez zastosowanie niekonwencjonalnego manewru, czegoś zupełnie niespodziewanego. To przejście Niemców przez Ardeny w kampanii francuskiej 1940 roku. To sztuczne porty Mullbery, w czasie inwazji w Normandii w 1944 roku, które zwolniły aliantów z konieczności zdobywania głębokowodnego portu morskiego. Zbrojny konflikt Stany Zjednoczone-Chiny jest moim zdaniem całkowicie nieprzewidywalny. W ruch pójdą takie fortele, po których wielu – łącznie ze mną – z szoku poznawczego trzeba będzie wyciągać farmakologicznie. Czym jest więc ten „jeden pas”? Ja sam pierwotnie myślałem, że to rodzaj bufora ochronnego wzdłuż kluczowych arterii lądowego transportu towarów od miejsca ich wytwarzania do rynków: Azja Centralna, Europa. Pasem byłyby więc wszystkie terytoria i może nawet państwa, których prosperity, wynikające z wolumenu przesyłanych szlakiem towarów, byłoby pod kontrolą Pekinu. Także interesy geopolityczne podporządkowanych w ten sposób ośrodków politycznych byłyby zbieżne z interesem chińskim – w ten sam sposób, w jaki w drugiej połowie XX wieku interesy członków NATO były zależne od siły imperium amerykańskiego i z przyczyn pragmatycznych zbieżne z nim. To też. Ale uważam, że w tym wszystkim chodzi o coś innego. O ekspansję na zewnątrz. W oficjalnych dokumentach rządu ChRL pada zresztą to sformułowanie. Zastrzegam, że to co dalej powiem, to jest jedynie taka moja interpretacja i fantazjowanie, ot, taki felieton fantastyczno-naukowy. Proszę o zachowanie sceptycznej oceny. Ten pas, to pas prosperity wokół Państwa Środka (ChRL). To obszary na zewnątrz macierzystego terytorium, które zostają poddane kolonizacji. Wpierw ekonomicznej, potem politycznej. Wpierw obecność biznesowa, a potem nieuchronnie wojskowa. Takie przejęcie kontroli – uzyskanie zdolności wywierania wpływu. Warto tu zwrócić uwagę, że dzięki dostępności transportu długodystansowego nie jest już tak, że peryferia i przyległości muszą fizycznie, na mapie, przylegać do metropolii. Na pas prosperity, a więc i ekonomicznego uzależnienia, mogą się składać państwa porozrzucane po całym globie. „Pas” to nie pojęcie, które należy wizoualizować geograficznie. Definiowany jest istnieniem relacji zależności rynków zbytu i centrum prudukcyjnego. Dobrą metaforą takiej formy kolonizacji gospodarczej byłby neokolonializm, czy też postkolonializm, praktykowany przez imperia kolonialne po tym jak wyzyskiwane wcześniej terytoria uzyskały niepodległość w latach po II wojnie światowej.
W regionie Pacyfiku już obserwujemy rosnące wpływy Chin. Relacje japońsko-chińskie ocieplają się, to samo obserwujemy na linii Pekin-Seul. Chociaż związki gospodarcze tych państw wzrastają, Stany Zjednoczone wciąż są obecne militarnie na terenach tych krajów. Czy ostatnia informacja o tym, że Korea Północna zawiesi, a być może w przyszłości zamknie program atomowy, nie jest na rękę Chinom? W ten sposób zniknęłoby główne zagrożenie w regionie, którym straszą Stany Zjednoczone i argumentują nim swoją obecność militarną.
Korea Północna jest państwem buforowym, którego wegetacja leży w żywotnym interesie geopolitycznych potęg, których armie reżim Kim Zhong Una rozdziela, będąc swego rodzaju ziemią niczyją. Tego potrzebują obaj główni gracze. Od strony amerykańskiej potrzeba utrzymania status quo jest, jak pan powiedział, oczywista – jest pretekstem do utrzymania silnej obecności wojskowej w regionie. Od strony chińskiej mamy – spośród całego wachlarza dobrych powodów – ten, że silne, zjednoczone państwo koreańskie raz, że niemal na pewno stanęłoby po stronie “wolnego świata”, a dwa, że Koreańczycy to bardzo zdyscyplinowany i po konfucjańsku pracowity naród, którego wola została wykuta i zahartowana na kowadle historii z niezwykle ciekawymi efektami. Silny, produktywny, ideologicznie skonfrontowany z komunizmem i odporny na narzucanie woli politycznej naród, to ostatnia rzecz jaką Chińczycy chcieliby mieć za miedzą. Aby jeszcze dopełnić obrazu, dla naczelnego decydenta Korei Północnej, Kim Dzong Una, sprawa jest krystalicznie jasna. Każde naruszenie bardzo podatnego na rozchwianie stanu równowagi jest równoznaczne z końcem jego reżimu. Dlatego uważam, że najlepszym podsumowaniem każdego incydentu, jakkolwiek pozornie eskalującego stan rzeczy na Półwyspie Koreańskim, jest rysunek satyryczny obok. Podkreślę tu, że rysunek ten – genialny w swojej trafności – nie został wykoncypowany wczoraj, tylko wiele lat temu. Jeśli rozpatrywać i rozumieć sprawę Półwyspu Koreańskiego właśnie w takich kategoriach, to sprawa Korei nie tyle będzie punktem zapalnym gorącego konfliktu, ale będzie wygodnym, czekającym na podorędziu poddostawcą pretekstu, który zredukuje straty wizerunkowe stronie dokonującej kroku agresywnego jako pierwsza.
Rozumiem, że w takim razie największym wygranym ocieplenia wizerunku są obie Koree, które od jakiegoś czasu wysyłają już sygnały o chęci zjednoczenia. Warto dodać, że obecny prezydent Korei Południowej Moon Jae-in jest synem emigrantów z Północy i jest zwolennikiem połączenia obu państw. Co w takim wypadku mogą zrobić Chiny i Stany aby zachować status koreańskiego buforu?
Cała sytuacja rządzi się precyzyjnie określoną logiką i każdy z aktorów – zaliczamy do nich i Rosję, i Japonię – gra swoją rolę, choć ich zamiary i wzajemne relacje są w skomplikowanych i płynnych relacjach sprzeczności i konwergencji. Każdy z trzech głównych aktorów gra wedle swoich własnych reguł i o własne stawki, regulowane przez lokalny folklor polityczny parametry przetrwania: odsunięcie na boczny tor, przewrót wojskowy i расстрел, przegraną reelekcję. A więc Chińczyk, jak to Chińczyk, tajemniczo się uśmiecha. Koreańczyk łupie groźnie pięścią w stół – w przeciwieństwie do pewnego męża stanu z czasów zimnej wojny nie wymachuje przy tym dla lepszego efektu retorycznego butem. A Amerykanin, łatwo zgadnąć, bawi się w mierzenie… rakiet. Przesadzam z kpiną? A kto to powiedział 3 stycznia bieżącego roku: „ (…) Will someone from his depleted and food starved regime please inform him that I too have a Nuclear Button, but it is a much bigger & more powerful one than his, and my Button works!”2. Całość przypommina trochę dowcip, w którym mąż i żona odbywają sesję w poradni małżeńskiej. „Rozjemca” pyta po kolei obojga współmałżonków, czy chcą się rozwieść. „Tak, tak” – słyszy w odpowiedzi i puentuje rezolutnie: „No proszę, a mówicie państwo, że w niczym się nie zgadzacie!”. Pozornie więc przeciwnicy ideologiczni się kłócą, ale w istocie rzeczy rozumieją się i wspierają bez słów, jak małżonkowie z trzydziestoletnim stażem. W zasadzie MKOl powinien przyznać stronom honorowy złoty medal za pływanie synchroniczne.
Co mogą robić w tym mętliku jego uczestnicy? Przez stosowanie nieczystych i dowolnych innych zagrywek, utrzymywać status quo, dla którego alternatywą jest zmiana, niosąca mroczną niemożność stawiania przewidywań. Przewidywalność jest dla nich bezpieczną, choć mocno rozhuśtaną przystanią. A ciągnąca się dziesięcioleciami pyskówka – prezydentowi Stanów Zjednoczonych służy ostatnio do tego Twitter – tworzy układ, który „gwarantował, że nie wygrywając, strona również nie przegrywała, mogła za to wykazać się przed przełożonym sążnistym raportem o kolejnych sukcesach w ciężkich zmaganiach z przebiegłym i doskonale poinformowanym przeciwnikiem.”. To ostatnie to urywek znakomitej, mającej posmak Listów starego diabła do młodego C.S. Lewisa, powieści Dobry omen autorstwa Terry’ego Pratchetta i Neila Gailmana. Może nie licuje on dobrze z powagą omawianej przez nas sytuacji, zakończmy więc naszą rozmowę mniej frywolnym nawiązaniem do… korzyści trwania permanentnego stanu wojny, zarysowanego w powieści 1984 George’a Orwella.
Dziękuję serdecznie za arcyciekawą rozmowę.
I ja również dziękuję i pozdrawiam z dalekiego Tajwanu.
– Rozmawiał Paweł Ziorko
1. Ang. Cokolwiek się stanie, my mamy Maksimy, a tamci nie.
2. Ang. Niech ktoś z tego jego wydrenowanego i głodującego reżimu powie mu, że ja też mam guzik nuklearny, ale mój jest dużo większy i potężniejszy niż jego. I mój guzik działa
Piotr Plebaniak (rocznik 1975), socjolog, laureat stypendium tajwańskiego Ministerstwa Edukacji i doktorant wydziału historiografii Chinese Culture University w Tajpej na Tajwanie. Pojawił się na Tajwanie 13 lat temu powodowany pasją do uczenia się obcych kodów kulturowych. To zaowocowało nabyciem atrybutów wzorowego mandaryna: umiejętnością pisania kaligrafii, gry na cytrze (guzheng), gry w go i czytania starożytnych poezji. Zawodowo współpracuje z polskimi firmami jako konsultant biznesowy przy logistyce zakupów hurtowych. Prywatnie niepoprawny miłośnik długodystansowych podróży motocyklowych, fantastyki naukowej oraz kolekcjoner sentencji i aforyzmów. Autor książki „Starożytna mądrość chińska w sentencjach” (PWN 2010) oraz „36 forteli. Chińska sztuka podstępu, układania planów i skutecznego działania” (Zysk i S-ka 2017), a także współautor zeszytu tygodnika Polityka pt. Historia Chińczyków (2012).