USA-Niger: dylemat bezpieczeństwa i wartości

Prawie niezauważone na świecie przeszło złożenie przez amerykańską ambasador w Nigrze Kathleen FitzGibbon listów uwierzytelniających na ręce ministra spraw zagranicznych w rządzie junty wojskowej Bakary’ego Yaou Sangaré. Ceremonia transmitowana przez nigerską telewizję została wykorzystana do legitymizacji rządu wojskowych, którzy obalili w lipcu legalnie wybranego prezydenta. 

Stany Zjednoczone w sprawie puczu od początku zachowywały się dość wstrzemięźliwie. Co prawda potępiły działania wojskowych, ale nie nazwały tego zamachem stanu. FitzGibbon do Niamey przybyła jeszcze w sierpniu próbując wesprzeć dyplomatyczne rozwiązanie konfliktu, ale do ubiegłej soboty nie potwierdzała swojej misji, wstrzymując się z decyzją. Wkrótce oczekiwane jest spotkanie ambasador z przywódcą junty generałem Abdourrahmanem Tchianim. 

Wynika stąd, że widocznie w obliczu braku interwencji ze strony Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej, ECOWAS, presji na wycofanie się z kolejnego już kraju Sahelu zachodniego sojusznika USA, Francji, oraz wycofania się Mali, Burkina Faso i Nigru z antyterrorystycznej misji G5, Waszyngton zdaje się akceptować rzeczywistość na miejscu. Dla USA Niger jest ważny jako baza do walki z terroryzmem oraz powietrznego nadzoru całych obszarów Sahelu. Baza dronowa w Agadezie jest jednym z kluczowych elementów amerykańskiej obecności w Afryce. 

We wrześniu, dwa miesiące po puczu, wznowiono misje dronowe i antyterrorystyczne, chociaż jeszcze w połowie sierpnia na wszelki wypadek przygotowywano plany ewakuacji tej bazy. Jednak w październiku USA oficjalnie nazwały przewrót zamachem stanu, co ograniczyło zakres misji tylko do wywiadu i monitorowania; wstrzymano także pomoc gospodarczą dla kraju. Teraz gest ze strony amerykańskiej ambasador może otworzyć drogę do normalizacji współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. 

Z jakiego powodu to jest ważne? Dookoła szaleje dżihadystyczna rebelia, państwa sąsiednie i wspierające juntę nie kontrolują ogromnych połaci swoich krajów i nie są w stanie zapewnić tam bezpieczeństwa i stabilności. Co więcej, ataki terrorystów przenoszą się coraz bardziej na południe, do stabilnych dotychczas państw, takich jak Togo, Benin czy Ghana. Na wschód od Nigru trwa konflikt w Sudanie między dwoma grupami wojskowych, które nie chcą poddać się kontroli demokratycznej, a uwikłane są również w związki z islamistami czy Rosją, a w Czadzie znowu nasilają się głosy opozycji wzywające do wyrzucenia Francji. 

Na chaosie korzysta Rosja, która ze swoimi najemnikami jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo juntom, ale nie jest w stanie stabilizować regionu, co również jest w interesie Moskwy, bo destabilizacja Sahelu pośrednio uderza w Europę. Jak choćby najświeższa decyzja junty w Nigrze o wycofaniu prawa ograniczającego przemyt imigrantów, co spowoduje, że ten kluczowy szlak z Afryki do Libii może ponownie odżyć.

Wobec niezdolności Francji do oddziaływania w państwach, które były jej koloniami oraz braku możliwości zorganizowania samodzielnej misji przez państwa afrykańskie, która przywróciłaby w Nigrze stabilne rządy, Waszyngton stoi przed wyborem uznania faktów albo utracenia kolejnego państwa istotnego dla szerokiej infrastruktury bezpieczeństwa. Zwłaszcza, że wojskowi nigerscy to nie ludzie Moskwy, lecz często osoby po wieloletnich treningach i współpracy z USA w zakresie walki antyterrorystycznej. Wizyta amerykańskiej ambasador przynosi więc w krótkim terminie ulgę w całej sytuacji. Nie wiadomo, jak sobie administracja Bidena poradzi z zapisami zakazującymi współpracy z reżimami dochodzącymi do władzy w wyniku przewrotów wojskowych. Nie takie rzeczy jednak Waszyngton widział, gdy zachodziła konieczność działania, wystarczy wspomnieć umowę z talibami, którzy nigdy nie zostali uznani przez USA za zagraniczną organizację terrorystyczną (FTO).

Jan Wójcik