Ataki na statki komercyjne i okręty w obszarze Morza Czerwonego coraz bardziej szkodzą handlowi morskiemu. Jak widać z map, wiele firm logistycznych przekierowało ruch do Przylądka Dobrej Nadziei i opływają Afrykę naokoło, jak w dobie odkryć geograficznych. O narastającym ryzyku takiego działania pisano już pół roku wcześniej.
O rozbudowywaniu możliwości wielodomenowego ataku na strategiczne szlaki morskie pisaliśmy w sierpniu, powołując się na analizę oficera wywiadu marines Shawna Buntinga. Szyickie milicje w Jemenie od strony taktycznej zastosowały opisaną przez niego w tym właśnie kontekście metodę walki znaną z XVII wieku, „fleet-in-being”. W obliczu silniejszego przeciwnika morskiego stosuje się swoisty rodzaj walki partyzanckiej na morzu, żeby go nękać i osłabiać, nie wchodząc jednocześnie w bezpośrednie starcie.
Analityk wprost wskazywał na działania irańskich proxy w regionie Bliskiego Wschodu, z naciskiem na Jemen i Liban, które będą mogły używać dronów, rakiet przeciwokrętowych czy kutrów, do atakowania statków.
Ta opcja nie została zignorowana przez rząd USA i dyskutowano wtedy propozycję rozmieszczania żołnierzy piechoty morskiej na statkach komercyjnych, w celu zapewnieniu ochrony handlu morskiego. Jak jednak pokazują działania ostatniego miesiąca, Huti nie obawiają się Ameryki na tyle, żeby sama obecność marines mogła powstrzymać ich przed atakiem.
Strategie partyzantki morskiej w przeszłości przegrywały wtedy, gdy silniejszej flocie udawało się wprowadzić blokadę morską czy zmusić flotę przeciwnika do walki. To jednak, jak pisze Bunting, nie jest możliwe w przypadku Huti czy Hezbollahu, nawet gdy przejmie się porty będące pod ich kontrolą, ponieważ ciągle pozostanie możliwość użycia dronów powietrznych czy rakiet przeciwokrętowych. Rebelianci używają też zdalnie sterowanych łodzi, które przerabiane są z łodzi rybackich i z tego względu mogą być ukrywane pośród floty komercyjnej. W opinii eksperta Iran przetworzył strategię „fleet-in-being” z użyciem nowoczesnych narzędzi, w taki sposób, że nie potrzebuje ani statku dowodzącego, ani nawet portu.
To, kontynuował Bunting, wywołuje konieczność opracowania nowych planów odpowiedzi amerykańskiej marynarki na takie zagrożenie, w sposób, który nie wydrenuje jej zasobów, zwłaszcza wobec konieczności zaangażowania na Pacyfiku.
Na razie USA wraz z państwami wspierającymi stosują wypróbowane metody. Przede wszystkim jest to obrona statków i niszczenie dronów i rakiet. Ataki przeciwko dronom i rakietom prowadzone są już nie tylko wtedy, gdy znajdą się one w powietrzu, ale także po ich wykryciu w trakcie przygotowań. Doszło także do uderzeń odwetowych na irańskie milicje w Syrii i Iraku, związane co prawda z atakiem na amerykańskie siły w Jordanii, ale trudno w tym nie widzieć szerszego kontekstu. Amerykanie starają się też odciąć dostawy broni z Iranu do Jemenu, a także podjęto decyzję o przywróceniu Huti na listę organizacji terrorystycznych. Jemeńska milicja została z niej zdjęta przez prezydenta Bidena wkrótce po rozpoczęciu urzędowania, co wtedy było uzasadniane trudnościami w niesieniu pomocy humanitarnej w Jemenie.
W toczącej się obecnie dyskusji rozważane są różne opcje. Byli wojskowi wskazują na utratę zdolności amerykańskiej piechoty morskiej do przeprowadzania efektywnych desantów, pozwalających na szybkie ataki na rozpoznane cele na lądzie. Brytyjski think tank RUSI krytykuje nieefektywność kosztową obecnych operacji. Sugeruje zamiast tego uderzenie w cele przedstawiające znaczną wartość dla jemeńskich rebeliantów, takie jak miejsca i personel montujący rakiety. Na razie nie podjęto innych działań, ale trudność w pokonaniu zmotywowanego przeciwnika, jaka wyłania się z tych rozważań, sugeruje, że Morze Czerwone na dłużej pozostanie regionem zapalnym, a to przełoży się na światowe gospodarki, a szczególnie europejską.
Jan Wójcik