W zeszłym tygodniu w Warszawie odbyła się konferencja poświęcona problematyce Bliskiego Wschodu. Do tej pory jest ona szeroko komentowania w polskich mediach – jednak nie ze względu na samą konferencję, lecz spór dyplomatyczny między Polską a Izraelem, który rozgorzał zaraz po zakończeniu spotkania w Warszawie. Tymczasem „bliskowschodni aspekt” szczytu jest zupełnie pomijany. Niesłusznie, gdyż konferencja dobitnie pokazała z jak wieloma problemami muszą zmierzyć się Stany Zjednoczone na Bliskim Wschodzie. Jeszcze raz okazało się, że niektórzy arabscy sojusznicy Waszyngtonu niekoniecznie chcą „zamykać swoją politykę w wąskich ramach zakreślonych przez Amerykanów” i zamiast tego zaczynają prowadzić coraz bardziej niezależne działania – co często podkopuje amerykańskie działania na innych teatrach działań.
Osamotniony Waszyngton
Warszawska konferencja odbyła się w bardzo trudnym dla amerykańskiej dyplomacji czasie. Z jednej strony Waszyngton próbuje „wywrzeć maksymalna presję” na irańskiej gospodarce i doprowadzić do stworzenia szerokiego frontu anty-irańskiego, w skład którego wejdą nie tylko autorytarne kraje Bliskiego Wschodu, lecz także Europejczycy. Z drugiej jednak strony bliskowschodni „partnerzy” USA zaczynają powątpiewać w amerykańską potęgę i wykazują coraz większą samodzielność na arenie międzynarodowej (np. Turcja, Karar, czy nawet paradoksalnie KSA – o czym będzie jeszcze mowa). Tymczasem europejscy sojusznicy USA, o ile rozumieją zagrożenie jakie Iran stwarza dla regionu, zupełnie nie zgadzają się z amerykańskimi metodami działania i starają się torpedować anty-irańskie sankcje – w styczniu Francja, Wielka Brytania i Niemcy powołały do życia INSTEX, spółkę która ma zająć się obsługą unijnego handlu z Iranem. Amerykańskie problemy w regionie są tym większe, że „zwijanie się” amerykańskiej obecności z Bliskiego Wschodu nie umknęło uwadze ani lokalnym partnerom USA, ani potężnym graczom pokroju Chin, Rosji, czy UE, z których każdy chce teraz wykroić kawałek bliskowschodniego tortu dla siebie.
Dlatego też organizacja szczytu stała się dla administracji Trumpa koniecznością. Amerykanie musieli spróbować zewrzeć szyki wewnątrz pro-amerykańskiego obozu i – stawiając Iran w jednoznacznie negatywnym świetle – zachęcić inne kraje (w szczególności Europejczyków) do opowiedzenia się po stronie USA, czyli „siły dobra na Bliskim Wschodzie”, jak to określił Mike Pompeo podczas wystąpienia na Uniwersytecie w Kairze.
Zarówno miejsce, jak i czas konferencji, nie były przypadkowe. Celem Amerykanów było wpłynięcie głównie na politykę Europejczyków – wśród Arabów nikt nie musi być przekonywany co do zagrożenia ze strony Iranu. Sam termin spotkania także miał znaczenie – spotkanie w Warszawie odbyło się zaledwie kilka dni przed szczytem w Monachium. Tym samym Warszawa miała być przystankiem w drodze do Monachium, przystankiem na którym zademonstrowano by jedność i siłę pro-amerykańskiego obozu.
Kłopotliwi partnerzy
Pierwszy cel, czyli pozyskanie szerszego wsparcia dla anty-irańskiej polityki Waszyngtonu, zakończył się porażką jeszcze przed rozpoczęciem konferencji. Wielu kluczowych graczy odmówiło uczestnictwa w szczycie lub celowo obniżyło rangę wysyłanych przez siebie delegatów. I tak na obradach zabrakło szefowej unijnej dyplomacji i jednej z głównych negocjatorek JCPOA, Federici Mogherini, nieobecni byli także ministrowie spraw zagranicznych Niemiec i Francji (oba państwa przysłały urzędników niższego szczebla). Natomiast Rosja oraz Turcja nie przysłały żadnego swojego reprezentanta.
Z liczących się europejskich polityków obecny był w zasadzie tylko Jeremy Hunt – minister spraw zagranicznych rządu Jej Królewskiej Mości. Jednak jego obecność w Warszawie była bardziej motywowana problemami wewnętrznymi UK, w szczególności kwestią Brexitu, niż pro-amerykańskim nastawieniem. Zresztą Hunt przebywał w Polsce tylko jeden dzień i wziął udział wyłącznie w rozmowach poświęconych sytuacji w Jemenie, a następnie szybko odleciał do Londynu.
Zresztą ciężko zachęcić Europejczyków do współpracy, gdy zamiast dialogu proponuje im się tylko „stek oskarżeń”. I tak np. wiceprezydent Mike Pence oskarżył europejskich partnerów o brak dobrej woli i próbę obejścia anty-irańskich sankcji. Nie tylko wezwał UE do wypowiedzenia porozumienia atomowego z Iranem, ale także stwierdził wprost, że to czy Teheran przestrzega umowy nie jest problemem, lecz „problemem jest sama umowa”. Wydaje się, że taką retoryką Pence nie przekona europejskich partnerów do współpracy – mało tego, jego słowa zwiększą tylko legitymację Europejczyków do „ratowania JCPOA”, gdyż UE stoi na stanowisku, że trzeba rozgraniczyć JCPOA i regionalną działalność Iranu. Ich zdaniem jeśli IAEA potwierdza, że Iran respektuje postanowienia JCPOA, to UE musi zrobić wszystko aby utrzymać umowę w mocy. Jednocześnie nie przeszkadza to Europejczykom w nakładaniu sankcji na Teheran za występki na innych płaszczyznach np. zamachy na irańskich decydentów mieszkających na terenie UE. Dla Amerykanów działania UE są nielogiczne, podczas gdy sami Europejczycy widzą w nich realizację zasady legalizmu – która, mimo wszystko, jest bardziej narzędziem do realizacji unijnej polityki gospodarczej względem Iranu niż celem samym w sobie.
Realizacja drugiego celu, czyli zwarcie szeregów bliskowschodnich sojuszników USA, początkowo zdawała się przebiegać znacznie lepiej. Do Warszawy przyjechali wszyscy przedstawiciele „pro-amerykańskiej osi”: Arabia Saudyjska, ZEA, Bahrajn, Kuwejt, Jordania, Egipt oraz Izrael. Pojawił się nawet minister spraw zagranicznych Kataru – a jego obecność wcale nie była taka oczywista, gdyż od 2017 roku Katar pozostaje w sporze z pozostałymi krajami Zatoki i coraz ściślej współpracuje z Teheranem.
Ankara nie potrzebuje Warszawy
Jednak gdy bliżej przyjrzymy się liście gości to okaże się, że w Warszawie zabrakło wielu graczy, bez których obecności debata nad „problemem irańskim” mija się z celem. Zabrakło między innymi wspomnianej już Turcji, której prezydent, zamiast do Warszawy, udał się do Astany, gdzie spotkał się ze swoimi rosyjskimi i irańskimi odpowiednikami – prezydentami Putinem i Rouhanim. W czasie gdy w Polsce prowadzono jałowe dyskusje, w Kazachstanie zajmowano się konkretnymi sprawami – m.in. relacjami gospodarczymi oraz przyszłością syryjskiej prowincji Idlib. Na koniec spotkania w Astanie Erdogan zapewnił, że Turcja chętnie dołączy do unijnego INSTEX-u i za jego pomocą będzie handlować z Iranem, a w przyszłości stworzy nawet własną SPV, która będzie mogła obsłużyć całość turecko-irańskiego handlu (INSTEX ma początkowo zajmować się wyłącznie handlem towarami pierwszej potrzeby). Dla Amerykanów to ogromne wyzwanie, gdyż tureckie działania w tym zakresie mogą okazać się dużo bardziej efektywne niż podobne starania podejmowane przez Europejczyków.
Jednocześnie sporą porażką amerykańskiej dyplomacji był brak w Warszawie przedstawicieli tych krajów, w których Waszyngton i Teheran toczą zażartą walkę o wpływy. I tak w Polsce nie pojawili się ani przedstawiciele Libanu, ani Iraku. Mało tego, oba kraje całkiem niedawno gościły irańskiego ministra spraw zagranicznych: Dżawada Zarifa. Najpierw w połowie stycznia 2019 roku spędził on 5 dni w Iraku, a następnie – tuż przed warszawską konferencją – spędził 2 dni (10-11 lutego 2019 roku) w Libanie.
W obu krajach Zarif był witany z najwyższymi honorami. I tak np. w Libanie spotkał się z prezydentem Michelem Aounem, spikerem parlamentu Nabihem Berrim, premierem Saadem Haririm, szefem MSZ-u Dżubranem Bassilem i przywódcą Hezbolalhu Hassanem Nasrallahem. Podobnie było w Iraku, – tutaj rozmawiał z prezydentem Barhamem Salihem, premierem Adilem Abdul-Mahdim, szefem MSZ-u Mohamedem Ali Alhakimem, spikerem parlamentu Mohamedem al-Halbousim oraz wieloma innymi wpływowymi personami – w tym także z Kurdami, dla których specjalnie odwiedził Irbil.
Głównym tematem rozmów zarówno w Iraku, jak i Libanie, były kwestie współpracy gospodarczej. Jednak nie dało się zauważyć także politycznego akcentu tych wizyt. Bagdad, od maja 2018 roku, protestuje przeciwko amerykańskim sankcjom. Jeszcze za czasów premiera Abadiego Irakijczycy twierdzili że anty-irańskie sankcje zaszkodzą nie tylko Iranowi, ale także znacznie odbiją się na sytuacji samego Iraku – ze względu na uzależnienie irackiej gospodarki od Teheranu. Od tamtego czasu, z uwagi na dojście do władzy Sadrystów i pro-irańskiego Fatahu, krytyka amerykańskiej polityki nabrała jeszcze na sile.
Libańskie rozczarowania
Libańczycy także podchodzą do irańskich sankcji z dużą rezerwą – jednak z zupełnie innych przyczyn. Premier Hariri, z uwagi na silną pozycję Hezbollahu, starał się niwelować irańskie wpływy, stawiając na współpracę rządu z Saudami. Jednak od pewnego czasu Saudowie wykazują coraz większą niecierpliwość względem Bejrutu. Wspierając Liban finansowo Rijad liczył, że rząd zacznie ukrócać wpływy Hezbollahu. Jednak nic takiego nie nastąpiło, w związku z czym Saudowie – demonstrując swoje niezadowolenie – zaczęli ograniczać wsparcie dla Libanu. Tymczasem sytuacja finansowa Bejrutu jest fatalna. Kraj jest zadłużony po uszy – stosunek długu publicznego do PKB jest jednym z najwyższych na świecie i wynosi ok. 150%. Co prawda w zeszłym roku, podczas konferencji w Paryżu, wiele państw obiecało Libanowi udzielenie pożyczek wartych łącznie ok. 11 mld dolarów, ale warunkiem ich udzielenia ma być przeprowadzenie reform gospodarczych – te natomiast wywołują spore kontrowersje w rządzie jedności narodowej (nota bene powołanym dopiero ok. 8 miesięcy po wyborach). Gospodarka Libanu od lat mierzy się z ogromnym długiem, jednak obecnie krajowe problemy są jeszcze potęgowane przez czynniki zewnętrzne – m.in. przez wojnę w Syrii. W Libanie nadal przebywa ok. 1 mln syryjskich uchodźców, których utrzymanie – mimo pomocy międzynarodowej – generuje ogromne koszty.
Odpowiedzią na problemy Bejrutu miała być organizacja arabskiego forum gospodarczego w styczniu 2019 roku. Rząd liczył na liczny udział krajów z Zatoki Perskiej i ich pomoc w walce z kryzysem gospodarczym. Jednak ostatecznie, z liczących się polityków Zatoki, do Libanu przyjechał wyłącznie emir Kataru, który obiecał że jego kraj wykupi libańskie obligacje skarbowe warte 500 milionów dolarów. Jest to zaledwie kropla w morzu potrzeb Libanu, ale wydaje się że ostatnie wydarzenia dobitnie uświadomiły rządowi w Bejrucie, że stawianie wyłącznie na Saudów było złą polityką.
Już w grudniu 2018 roku premier Hariri skrytykował USA za antyirańskie sankcje i zwrócił uwagę, że mogą one mieć ogromne konsekwencje dla całego regionu. Wydaje się, że rząd obawia się eskalacji, która ze względu na obecność Hezbollahu w Libanie, mogłaby rozszerzyć się także na ten kraj.
Szczyt stagnacji
Wracając jednak do szczytu w Warszawie, to konferencja nie była wydarzeniem, które można by określić mianem „przełomowego”. Nagrania wideo z jednego z paneli konferencji opublikowane przez biuro Netanjahu, a następnie rozpowszechnione przez Haarec, przedstawiają arabskich delegatów, którzy – w typowym dla siebie tonie – oskarżają Iran o wszelkie zło w regionie i zdają się nawet nie dopuszczać do siebie myśli, że może być inaczej, że problemy Bliskiego Wschodu są dużo bardziej skomplikowane, a Iran nie jest jedynym winowajcą obecnego stanu rzeczy. W zasadzie jedynym pozytywem konferencji było publiczne zacieśnienie dialogu między Izraelem a krajami arabskimi.
Od wielu lat tzw. „umiarkowane kraje arabskie” (tj. pozostające w sojuszu z USA) posiadają mniejsze lub większe kontakty z Izraelem. Relacje te rozwijają się tym szybciej im większe wpływy Iran zdobywa w regionie. Istnieją bardzo mocne dowody potwierdzające, że arabskie rządy dostrzegają tożsamość swoich interesów z tymi reprezentowanymi przez Izrael np. amerykańskie depesze, ujawnione przez WikiLeaks, potwierdzają że podczas walk w Strefie Gazy (2008-2009) kraje arabskie (na czele z KSA) popierały izraelskie działania – postrzegając operację „Płynny Ołów” jako walkę z irańskimi wpływami wśród Palestyńczyków. Jednocześnie jednak, ze względu na opór arabskich społeczeństw, kontakty te muszą być skrywane. Konferencja w Warszawie była chyba pierwszym spotkaniem, podczas którego Żydzi i Arabowie, siedząc przy jednym stole, dyskutowali na temat problemów Bliskiego Wschodu, a tematem rozmowy nie był konflikt izraelsko-palestyński. Dlatego też patrząc z tej perspektywy konferencja w Warszawie miała pewne plusy. Takie rozmowy z pewnością nie doprowadzą do rozwiązania konfliktu izraelsko-arabskiego, jednak bardzo możliwe, że – w imię walki ze wspólnym wrogiem – kraje Zatoki zgodzą się na większą niż dotychczas koordynację swoich anty-irańskich działań z Izraelczykami. Odpowiedź na pytanie czy sprawi to, że Bliski Wschód będzie bezpieczniejszym miejscem czy może też wręcz przeciwnie, doprowadzi do eskalacji konfliktu z Iranem pozostawiam pod rozwagę czytelnikowi.
Konferencja w Warszawie pokazała przede wszystkim, że Waszyngton ma ogromny problem ze swoją polityką względem Bliskiego Wschodu. Podstawowym celem obecnej administracji w regionie jest walka z Iranem. Wszystko inne jest podporządkowywane temu konfliktowi. Jednocześnie Amerykanie uważają, że anty-irańskie nastawienie Arabów jest wystarczającym spoiwem, które pozwoli USA trzymać swoich bliskowschodnich sojuszników w ryzach. Tymczasem tak nie jest. Tarcia wewnątrz bliskowschodniego sojuszu USA są coraz większe – i to zarówno na poziomie relacji amerykańsko-arabskich, jak i arabsko-arabskich.
Amerykanie i nieobliczalni sojusznicy
W 2017 roku doszło do kryzysu dyplomatycznego między krajami Zatoki Perskiej. Po jednej stronie barykady stanął Katar a po drugiej Arabia Saudyjska i reszta Arabów z Zatoki (z wyjątkiem Kuwejtu i Omanu). Od tamtej pory Katar nawiązał relacje dyplomatyczne z Iranem oraz zacieśnił, już i tak dość bliskie, stosunki z Turcją. Tym samym na Bliskim Wschodzie, obok dotychczasowych bloków politycznych skupionych wokół Saudów i Irańczyków, powstał trzeci, równie potężny, sojusz oparty o Turcję i Katar.
Amerykanie, zdając sobie sprawę z komplikacji jakie kryzys katarski wywołuje dla wpływów USA w regionie, starali się mediować między zwaśnionymi stronami, lecz bezskutecznie. Jednocześnie na marginesie trzeba zaznaczyć, że kryzys ten został prawdopodobnie częściowo wywołany przez samego Donalda Trumpa, który miał dać Saudom zielone światło do dyplomatycznego ataku na Katar – tę kontrowersyjną wersję zdają się potwierdzać anty-katarskie wypowiedzi Trumpa, które padły już po rozpoczęciu kryzysu.
Sojusz katarsko-turecki i kryzys w Zatoce Perskiej to nie jedyne zmartwienie USA. Zagrożenie dla amerykańskich wpływów w regionie zdaje się płynąc także z innego, dość niespodziewanego kierunku. Otóż Arabia Saudyjska, chcąca zostać regionalnym hegemonem (na którego zresztą namaścili ją sami Amerykanie), podejmuje coraz to odważniejsze kroki, które niekoniecznie zawsze są zgodne z interesami Waszyngtonu. I tak np. Saudowie zacieśniają współpracę w sektorze energetycznym z Rosją.
Od 2016 roku Moskwa i Rijad, w ramach tzw. OPEC+, wspólnie manipulują cenami ropy naftowej. Wywołuje to ogromne napięcia w stosunkach amerykańsko-saudyjskich, które – w miarę dalszych manipulacji cenowych – będą tylko nabierać na sile. Taktyczny sojusz saudyjsko-rosyjski jest poważnym wyzwaniem dla przyszłych stosunków amerykańsko-saudyjskich – zwłaszcza, że w Kongresie trwają prace nad tzw. ustawą Anti-OPEC, która pozwoliłaby pozywać przed amerykańskimi sądami kraje członkowskie OPEC za praktyki monopolistyczne.
Flirt z Rosjanami to nie jedyny aspekt saudyjskiego zachowania, który nie podoba się Amerykanom. Równie duże oburzenie wywołują relacje chińsko-saudyjskie. W 2017 roku król Salman odwiedził Chiny, gdzie podpisał umowy o wartości szacowanej na 65 miliardów dolarów. W bieżącym roku jego syn, Muhammad ibn Salman, odwiedził Pakistan, Indie i Chiny – co warte uwagi w podróż wyruszył zaledwie kilka dni po zakończeniu szczytów w Warszawie i Monachium, gdzie Amerykanie tak dużo mówili o jedności pro-amerykańskiego obozu.
Podczas wizyty w Pakistanie MBS podpisał umowy warte 20 miliardów dolarów – z czego jedna umowa, warta 10 miliardów dolarów, ma polegać na budowie rafinerii w porcie Gwadar, który jest kluczowym elementem chińśko-pakistańskiego korytarza gospodarczego. Kilka dni później, już w Chinach, MBS podpisał kolejną umowę na budowę kolejnej rafinerii wartej 10 miliardów dolarów.
Polityka Saudów wywołuje frustrację wśród amerykańskich kół rządzących i nic w tym dziwnego. Z jednej strony Saudowie chcą ukrócić irańskie wpływy na Bliskim Wschodzie, ale najlepiej aby dokonali tego sami Amerykanie. Jednocześnie Saudowie nie widzą żadnej sprzeczności między pozostawaniem w ścisłym sojuszu z Waszyngtonem i rozbudową relacji gospodarczych z Pekinem. Co prawda Saudyjskie kontakty z Rosjanami czy Chińczykami nie są w stanie zagrozić samemu istnieniu sojuszu amerykańsko-saudyjskiego, który jest oparty nie tyle na relacjach gospodarczych, co kwestii szeroko pojętego bezpieczeństwa. Jednak nie ulega wątpliwości, że rozbudowa przez Saudów relacji z Moskwą i Pekinem spowoduje, że Amerykanie stracą część swoich wpływów w Królestwie, a tym samym i w regionie.
Dlatego też Amerykanie zamiast organizować spotkania, które są miejscem do poklepania się wzajemnie po plecach, powinni skupić się przede wszystkim na reformie swojego „rozbrykanego” obozu bliskowschodnich sojuszników. Zakończenie kryzysu katarskiego, poprawa relacji z Turcją oraz poskromienie nieobliczalnego MBS-a powinny być priorytetami w obecnej polityce USA. Dopiero po zajęciu się tymi kwestiami możliwe byłoby efektywne ukrócenie wpływów Iranu w regionie. Pójście z Teheranem na wymianę ciosów teraz mija się z celem. W obecnym układzie sił Amerykanie nie mają szans na zmianę reżimu w Iranie, czy nawet na zmuszenie Irańczyków do negocjacji nad „lepszą” wersją JCPOA. Nieodpowiedzialna polityka USA może mieć poważne skutki – w szczególności pogłębienie konfliktu z UE oraz zwiększenie rosyjskich i chińskich wpływów regionie. Jednak Waszyngton, zaślepiony swoją nienawiścią do Iranu, zdaje się nie dostrzegać tych zagrożeń.
Tomasz Rydelek
Student piątego roku prawa na Uniwersytecie Łódzkim. Od najmłodszych lat zafascynowany historią polskiego dwudziestolecia międzywojennego i sztuką wojenną. Od 2018 roku prowadzi bloga „Puls Lewantu” – www.pulslewantu.wordpress.com, na łamach którego komentuje bieżące wydarzenia z regionu Bliskiego Wschodu.