Donald Trump wywołuje nieustające trzęsienie ziemi w stosunkach międzynarodowych. Zachowuje się przy tym bardzo niekonwencjonalnie; za nic ma ustalone zwyczaje i zasady. Nie lubi ciszy gabinetów, prawie codziennie zabiera głos publicznie, ale jego opiniom często brak umiaru, przez co w przestrzeni informacyjnej tworzą one więcej chaosu, aniżeli porządku. Część odbiorców, przynajmniej ta bardziej zdroworozsądkowa i niezainteresowana trwającą ideologiczną wojną, nauczyła się już podchodzić do jego elukubracji z dystansem. Dostrzegła, że ma on zwyczaj najpierw wyostrzać, a potem łagodzić swoje stanowisko.
Trump nie kończy jednak na słowach. W ciągu kilku miesięcy sprawowania władzy doprowadził do poważnego kryzysu w relacjach z najważniejszymi sojusznikami Ameryki, być może największego po II wojnie światowej. Oskarża się go o bezsensowne sianie chaosu i brak jakiegokolwiek planu. Takie oceny formułowane przez jego politycznych przeciwników są jednak niesprawiedliwe, bo trzeba być naprawdę mocno politycznie zaślepionym, aby nie dostrzec celów strategicznych, jakie wyznaczyła sobie nowa waszyngtońska administracja.
Do czego zmierza Trump i jak jego działania wpłyną na obecny porządek międzynarodowy? Za główny cel obrał walkę z niszczącą system społeczny USA tendencją do pauperyzacji zdecydowanej większości Amerykanów i narastających nierówności majątkowych.
Do czego zmierza Trump i jak jego działania wpłyną na obecny porządek międzynarodowy? Za główny cel obrał walkę z niszczącą system społeczny USA tendencją do pauperyzacji zdecydowanej większości Amerykanów i narastających nierówności majątkowych. Główną winą za te procesy, grożące rozpadem tkanki społecznej, obarczył globalizację. Dlatego stara się jej przeciwstawić poprzez narzucenie reżimu celnego, walkę z imigracją i działania na rzecz dewaluacji dolara.
W tekście tym stawiam roboczą hipotezę, że wskutek rezygnacji Ameryki z dążeń hegemonicznych i jej działań deglobalizacyjnych porządek światowy w największym stopniu kształtować będzie równowaga wielu ośrodków siły. USA, rezygnując z prób uprawiania polityki jednobiegunowej, sprawią, że w naturalny sposób powstanie świat wielobiegunowy. Rola Ameryki ewoluuje na naszych oczach: od hegemona, przez post-hegemona (półhegemona), po pośrednika (tak swoją rolę zdefiniował Trump w słynnej lutowej rozmowie z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim w Gabinecie Owalnym). Ład międzynarodowy zacznie więc pod pewnymi względami przypominać wiek XIX, a polityka Trumpa politykę Bismarcka po 1871 roku.
Nie stanie się to jednak natychmiast. Z pewnością nie obejdzie się bez mniejszych lub większych niepowodzeń. Trzeba będzie się z tymi drugimi liczyć na samym początku; zwiększanie ceł będzie mieć również negatywne skutki dla amerykańskiej gospodarki (przerwanie łańcuchów logistycznych) i gospodarstw domowych (zwiększenie cen importowanych dóbr). Reindustrializacja dokonywać się będzie dekadami i dziś nie można określić dokładnie jej zakresu i ostatecznych skutków. Tyle samo czasu zajmie kształtowanie się nowego porządku, bo w gruncie rzeczy oznaczać będzie ono przedefiniowanie wielu regionalnych układów sił, ich rozbicie, a potem ustalenie równowagi na nowo. Niewykluczone, że zmiana dokona się również wskutek działań wojennych. Proces ten w szczególnie skomplikowany sposób będzie przebiegał na Starym Kontynencie. W Europie Środkowo-Wschodniej wojna już trwa i jej wynik zadecyduje o zasięgu strefy wpływów Rosji. Rozstrzygnie także o przyszłej pozycji Europy Środkowej i Polski. Rozkład transatlantyckiego Zachodu jako wspólnoty politycznej będzie miał bardziej dalekosiężne skutki niż się to może wydawać. UE raczej nie zajmie mocarstwowej pozycji, bo prędzej czy później mocarstwa zachodnioeuropejskie staną się uczestnikami regionalnego koncertu. Trudno naprawdę przewidzieć, kiedy i na jakich zasadach ustabilizuje się nowa równowaga w naszym regionie i na świecie.
Wielobiegunowość zamiast jednobiegunowości
Marco Rubio, sekretarz stanu USA, w wywiadzie dla Megyn Kelly z 30 stycznia 2025 r. powiedział: „(…) po zakończeniu zimnej wojny (…) byliśmy jedyną potęgą na świecie, więc wzięliśmy na siebie odpowiedzialność za bycie w wielu przypadkach globalnym rządem, próbując rozwiązać każdy problem. Na świecie dzieją się straszne rzeczy. Dzieją się. Ale są też rzeczy straszne, które bezpośrednio wpływają na nasz interes narodowy i musimy znów je priorytetowo traktować. To nie jest normalne, żeby świat miał tylko jedną dominującą potęgę. To była anomalia, produkt końca zimnej wojny, ale w końcu musieliśmy wrócić do punktu, gdzie mamy wielobiegunowy świat, wiele wielkich potęg w różnych częściach planety”.
Rubio jasno wyłożył intencje nowej administracji. I nie jest to jakieś novum w myśleniu o globalnej roli USA. Po zakończeniu zimnej wojny neokonserwatywna część waszyngtońskich elit uwierzyła, że Ameryka stanie się globalnym hegemonem. Te ambicje i roszczenia do światowej dominacji najpełniej ujawniły się na początku XXI wieku. Rozpoczęta po zamachu 11 września 2001 roku wojna z terroryzmem szybko przekształciła się w zorganizowaną przez Waszyngton wielką krucjatę, służącą globalnemu eksportowi wolności i demokracji. Jej kluczowym momentem była rozpoczęta w 2003 roku wojna w Iraku, której przebieg wykazał utopijność neokonserwatywnej ideologii.
Amerykanie przekonali się, że jako hegemon nie przekształcą całego świata na swoją modłę; nawet tak wyjątkowe mocarstwo jak USA nie ma wystarczającej siły do tego, żeby zaprowadzić i bronić na kuli ziemskiej wszechogarniającą globalizację, czyli demokrację i wolny rynek.
Amerykanie przekonali się, że jako hegemon nie przekształcą całego świata na swoją modłę; nawet tak wyjątkowe mocarstwo jak USA nie ma wystarczającej siły do tego, żeby zaprowadzić i bronić na kuli ziemskiej wszechogarniającą globalizację, czyli demokrację i wolny rynek. Co więcej, przypomnieli sobie, że dążenie do światowej dominacji może skutkować czymś odwrotnym: osłabieniem lub nawet upadkiem ich mocarstwowości. Dlatego powrócili do strategii przywództwa, która wielokrotnie udowodniła swoją skuteczność, a mianowicie do lepszego wykorzystania istniejących aliansów i przerzucenia większej odpowiedzialności na sojuszników, wychodząc z założenia, że wiele celów globalnych można osiągnąć lepiej, wykorzystując do tego siły partnerów.
Porzucili więc dążenie do mocarstwowej autarkii i skupili się na sojuszach, które budowali od zakończenia II wojny światowej. Najważniejszym z nich był Sojusz Północnoatlantycki. Nie ulega wątpliwości, że był on zbudowany na zasadzie pełnej supremacji USA nad europejskimi partnerami. Ich militarna słabość w okresie pozimnowojennym była w gruncie rzeczy na rękę Amerykanom, bo dzięki temu NATO było narzędziem polityki USA w Europie. Dlatego też Waszyngton przez palce patrzył na zmniejszające się wydatki militarne zachodnioeuropejskich sojuszników. To była cena, jaką płacił za to, że miał w pełni dominującą pozycję nad aliantami. Pozimnowojenny Zachód, którego członkiem na przełomie wieków stała się Polska, oparty był na polityczno-wojskowej hegemonii Stanów Zjednoczonych w Europie. Bez niej pojęcie Zachodu jako najważniejszego punktu orientacyjnego światowej geopolityki straciłoby swój sens.
Zacytowane powyżej słowa Rubio trzeba odczytywać w kontekście dotychczasowej polityki amerykańskiej. Zgoda na porządek wielobiegunowy jest bowiem nie do pogodzenia z jakąkolwiek polityką hegemoniczności, czy nawet półhegemoniczności. Ta ostatnia jest bowiem istotowo związana z dążeniem do świata jednobiegunowego, podporządkowanego jednemu supermocarstwu. Oczywistym jest pytanie, czy kiedykolwiek Stany Zjednoczone odgrywały rzeczywiście rolę jedynego światowego bieguna i czy w ogóle jest to możliwe. Nie wchodząc w akademickie dysputy trzeba stwierdzić, że niewątpliwie zmierzały do tego w pierwszej dekadzie XXI wieku.
Prawdą jest również, że po zakończeniu zimnej wojny Waszyngton nie pozwalał, żeby nowy porządek światowy był kształtowany wyłącznie poprzez naturalną równowagę pomiędzy istniejącymi ośrodkami siły. Amerykanie byli świadomi swojej wyjątkowej potęgi, która w ich mniemaniu dawała im szczególne prawa. Najbardziej jaskrawym przejawem polityki odrzucającej zasadę równowagi sił była decyzja Georga Busha seniora o rozszerzeniu polityczno-gospodarczych struktur Zachodu na Wschód, podjęta na samym początku jego prezydentury w 1989 roku. Była ona kontynuowana przez kolejnych gospodarzy Białego Domu. W jej efekcie państwa środkowoeuropejskie stały się członkami NATO i Unii Europejskiej, a w przedsionku do tych organizacji znalazły się takie kraje, jak Ukraina czy Gruzja. Przez ostatnie trzy i pół dekady Stany Zjednoczone skutecznie przeciwdziałały temu, by porządek światowy oparty był wyłącznie na zasadzie równowagi sił. Stąd w okresie pozimnowojennym ich politykę w Europie można określić jako hegemoniczną.
Dziś ład ukształtowany po roku 1989 w Europie rozpada się na naszych oczach. Jego fundamentem była polityczno-wojskowa obecność USA na Starym Kontynencie, w której efekcie Waszyngton odgrywał w Europie rolę hegemona, ograniczając suwerenność mocarstw zachodnioeuropejskich, zmuszając je do bliskiej współpracy zamiast tradycyjnej rywalizacji. Dziś administracja Trumpa zapowiada znaczne ograniczenie liczby amerykańskich żołnierzy na naszym kontynencie i nie ma żadnej gwarancji, że jutro nie zapowie ich całkowitego wycofania. Będzie to całkowicie zgodne z jego strategią deglobalizacji. A to jest krok do rewolucyjnej zmiany obecnego układu sił. Bez USA największe państwa europejskie wrócą do koncertu mocarstw. Unia Europejska stanie się główną areną ich walki, co doprowadzi do regresu procesów integracyjnych. Kraje małe i średnie będą musiały na nowo zdefiniować swoje relacje z mocarstwami i to one ostatecznie zapłacą za nowy europejski układ równowagi sił.
Przywrócenie samodzielności Rosji
Sprawą o absolutnie kluczowym znaczeniu dla kształtowania się nowego ładu jest normalizacja stosunków Waszyngtonu z Moskwą. Trump pracuje nad trzema porozumieniami: z Kijowem, z Moskwą o zawieszeniu broni na Ukrainie i ogólnym porozumieniem z Rosją. Te trzy układy są ściśle ze sobą związane. Celem głównym jest porozumienie generalne z Putinem. Aby było możliwe, konieczne jest zakończenie wojny rosyjsko-ukraińskiej (zawarcie układu o zawieszeniu broni). Przedtem jednak musi dojść do porozumienia amerykańsko-ukraińskiego. Problem w tym, że w tym wypadku strony mają rozbieżne oczekiwania. Prezydent Zełenski domaga się twardych amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa dla swojego kraju. Trump dać ich nie chce i w zamian proponuje porozumienie gospodarcze. Lutowa scysja w Gabinecie Owalnym Białego Domu wynikła z tej rozbieżności.
Po co Trumpowi układ z Putinem? Część ekspertów tłumaczy to chęcią oderwania Rosji od Chin (tzw. odwrócony Kissinger/Nixon). Na początku lat 70. XX w. dyplomacja amerykańska miała rzekomo oderwać Chiny od sojuszu z Rosją i przeciągnąć je na stronę USA. Tak przedstawiał to w swojej „Dyplomacji” Henry Kissinger. Nie było to zgodne z prawdą, bo Chiny weszły na kurs kolizyjny z ZSRR już w drugiej połowie lat 50., a w marcu 1969 roku nad rzeką Ussuri doszło nawet do krótkiej sowiecko-chińskiej wojny granicznej. Rzeczywisty manewr Kissingera i Nixona polegał na tym, że Waszyngton normalizował stosunki z Chinami, aby lewarować się względem Moskwy. Tak więc służył porozumieniu Rosji i USA, którego skutkiem było odprężenie (détente). Normalizacja relacji USA z Chinami służyła zatem amerykańsko-sowieckiemu odprężeniu, którego momentem szczytowym był akt końcowy KBWE (1975).
Wskazówką co do rzeczywistych intencji Waszyngtonu może być wywiad Rubio dla Breitbart News Network z 24 lutego, na podstawie którego część komentatorów wyciągnęła wniosek, że Trump chce zrobić „odwróconego Kissingera/Nixona”. Przytoczmy wypowiedź sekretarza stanu na ten temat in extenso:
„Cóż, nie wiem – powtórzę, nie wiem, czy kiedykolwiek uda nam się całkowicie oderwać ich od relacji z Chińczykami. Nie sądzę też, aby stawianie Chin i Rosji przeciwko sobie było dobre dla globalnej stabilności, ponieważ oba te kraje są mocarstwami jądrowymi. Chodzi mi o to, że wielka historia XXI wieku będzie jakoś dotyczyć stosunków między USA a Chinami, (…) a jeśli Rosja stanie się stałym młodszym partnerem Chin w dłuższej perspektywie, wtedy mówimy o dwóch mocarstwach jądrowych sprzymierzonych przeciwko Stanom Zjednoczonym. Moglibyśmy dojść do punktu, w którym niezależnie od tego czy Rosja chciałaby poprawić swoje relacje z nami, czy nie, nie będzie w stanie tego zrobić, ponieważ stała się całkowicie zależna od Chińczyków, bo my ich odcięliśmy. Dlatego uważam, że lepszym rozwiązaniem dla Rosjan i lepszym rozwiązaniem dla nas jest to, aby Rosja nie była całkowicie zależna od Chin i nie utknęła w roli swego rodzaju stałego młodszego partnera”.
Nie ma tu mowy o „odwróconym Kissingerze/Nixonie”, czyli odejściu Moskwy od współpracy z Pekinem i przejściu na stronę Waszyngtonu. Wręcz przeciwnie, Rubio wydaje się zdawać sobie sprawę, że oderwanie Rosji od Chin jest niemożliwe. Zamiast tego chce, aby Rosja nie wpadła w pełną zależność satelicką od Chin i zachowała pozycję niezależnego globalnego centrum siły. Innymi słowy, chodzi o to, żeby Moskwa nie była sojusznikiem ani Pekinu, ani Waszyngtonu.
Amerykańsko-rosyjski podział stref wpływów
Nietrudno zauważyć, że polityce tej przyświeca zgoda na porządek światowy kształtowany na zasadzie wielobiegunowości. Trump gotowy jest przy tym na wielkie ustępstwa. Posuwa się nawet do oskarżania administracji swojego poprzednika Joe Bidena do sprowokowania wojny na Ukrainie. Na przykład podczas konferencji prasowej 7 stycznia 2025 roku w Mar-a-Lago powiedział:
„Duża część problemu polega na tym, że Rosja – od wielu, wielu lat, jeszcze przed Putinem – mówiła: ‘Nigdy nie możecie mieć NATO na Ukrainie’. To było jak wyryte w kamieniu. A potem Biden powiedział: ‘Nie, oni powinni móc dołączyć do NATO’. No i Rosja ma teraz kogoś na swoim progu, i mogę zrozumieć ich uczucia w tej sprawie”.
W ten sposób Trump jako pierwszy amerykański prezydent uznał propagowaną konsekwentnie od trzech dekad narrację Kremla. Zgodnie z nią to Zachód w pierwszej kolejności ponosi odpowiedzialność za pogorszenie relacji z Moskwą, za wojnę w Gruzji i na Ukrainie, a to przez forsowaną przezeń politykę rozszerzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jednocześnie Trump doskonale zdaje sobie sprawę, że NATO jest sojuszem czysto defensywnym, bo przecież cały czas głośno krytykuje europejskich sojuszników za niewystarczające wydatki na obronę. Małe państwa, znajdujące się w tzw. strefie limitrofowej Rosji, samozwańczo uznanej za jej własną i wyłączną strefę wpływów, nie mogą w żaden sposób jej zagrażać. Wręcz przeciwnie, to polityka Kremla może przekreślić ich suwerenny byt.
Trump, podając w wątpliwość prawo do samostanowienia (prawo wyboru sojuszy) państw, które po zakończeniu zimnej wojny przystąpiły do NATO bądź są kandydatami do członkostwa, de facto uznaje pretensje Moskwy do posiadania własnej strefy wpływów w swoim sąsiedztwie.
Trump, podając w wątpliwość prawo do samostanowienia (prawo wyboru sojuszy) państw, które po zakończeniu zimnej wojny przystąpiły do NATO bądź są kandydatami do członkostwa, de facto uznaje pretensje Moskwy do posiadania własnej strefy wpływów w swoim sąsiedztwie. Problem w tym, że Rosjanie celowo nie definiują granic tego sąsiedztwa, dzięki czemu mogą one leżeć w zależności od okoliczności i politycznych potrzeb Kremla na Dnieprze, na Bugu, na Wiśle, na Odrze, a być może nawet na Łabie. Z tego powodu państwa Europy Środkowo-Wschodniej z wielkim niepokojem muszą przyglądać się negocjacjom amerykańsko-rosyjskiego porozumienia.
Wszystko wskazuje na to, że zgoda na własną rosyjską strefę wpływów jest ceną, jaką Trump gotów jest zapłacić Putinowi. A to dlatego, że widzi w nim ważnego sojusznika nie tylko w wielkich grach geopolitycznych, ale także w konfrontacji ideologicznej. I tu wracamy do zależności polityki zagranicznej od spraw wewnętrznych. Część najbardziej konserwatywnych zwolenników Trumpa, należących do ruchu MAGA (Make America Great Again!) prowadzi krucjatę ideologiczną nie tylko na amerykańskim gruncie. Oskarżają oni amerykańskich liberałów o spisek mający na celu realizację różnorodnych lewicowych utopii dotyczących mniejszości (różnorodności), płci, czy klimatu.
Notabene, sukces Trumpa trzeba tłumaczyć również tym, że duża część Amerykanów miała serdecznie dość ideologicznych szaleństw liberałów. Skrajni amerykańscy prawicowcy są przekonani, że wojna cywilizacyjno – kulturowa trwa nadal i ma globalny zasięg. Niektórym z nich majaczy się nawet wielkie zderzenie cywilizacji, w którym amerykańscy konserwatyści będą mieć za sojusznika Putinowską Rosję. Dlatego nie powinno dziwić, że Trumpowi i części jego bliskich współpracowników Putin może wydawać się bliższy, niż dotychczasowi zachodnioeuropejscy sojusznicy Ameryki.
Nowy neobismarckizm?
Trump raczej nie zamierza budować koalicji, której celem byłoby wielkie, ostateczne starcie z Chinami i ich sojusznikami. Jakkolwiek nie może wykluczyć takiego scenariusza, to na pewno chciałby go uniknąć. Cały czas powtarza, że nie chce III wojny światowej. I nie ma żadnego powodu, aby nie brać jego słów na poważnie. Trzeba więc założyć, że będzie on dążył do osiągnięcia dwóch celów. Po pierwsze, do ograniczenia wzrostu potęgi mocarstwowej Chin, czyli niedopuszczenia do sytuacji, w której Chiny mogłyby myśleć o osiągnięciu globalnej hegemonii. Byłby to rodzaj strategii powstrzymywania, która na obecnym etapie miałaby przede wszystkim wymiar geoekonomiczny, polegający na działaniach deglobalizacyjnych.
Drugim celem Trumpa i jego administracji jest stworzenie nowego porządku światowego, który utrudni lub nawet uniemożliwi wybuch kolejnego konfliktu globalnego. Chodzi o uniemożliwienie powstania porządku dwublokowego, w którym do ostatecznego starcia szykowałyby się dwa sojusze: zachodni i chiński. Z tej perspektywy logiczne są działanie na rzecz rozluźnienia więzi łączących wspólnotę transatlantycką i jej podział na częściowo niezależne centra siły: USA i zachodnią Europę. Towarzyszą temu działania służące zablokowaniu tworzenie przez Chiny bloku antyzachodniego. Dzięki nim Moskwa nie stanie się satelitą Pekinu i pozostanie samodzielnym graczem. Wszystko po to, by porządek globalny kształtowała zasada równowagi sił.
Trump, rezygnując z amerykańskiej hegemonii w Europie, składa Zachód do lamusa historii. Zachód rozumiany jako struktura polityczna powstała na początku zimnej wojny, służąca realizacji amerykańskiej hegemonii w Europie Zachodniej. Bez tej hegemonii nie byłoby Sojuszu Północnoatlantyckiego, integracji europejskiej, a także rozszerzenia struktur euroatlantyckich w okresie po zakończeniu zimnej wojny. Dzisiaj następuje kres tego wielkiego dziejowego przedsięwzięcia.
Naturalnym zwieńczeniem tak zarysowanej polityki Trumpa musi być deal z Pekinem. Widać tu analogię do polityki tandemu Kissinger-Nixon opisanej wcześniej. Układ Trumpa z Putinem stanowiłby wstęp do wielkiego porozumienia z Xi Jinpingiem – kluczowego dealu, który domknąłby całą geopolityczną grę. Porozumienie USA z Rosją byłoby dźwignią do odprężenia z Chinami, co uniemożliwiłoby wybuch III wojny światowej. Hipoteza, że to właśnie ten cel przyświeca Trumpowi w jego strategii, wydaje się być wielce prawdopodobna.
Ameryka nie stanie się jednym z wielu równorzędnych ośrodków siły – zachowa pozycję dzięki potędze oraz bliskim relacjom z kluczowymi graczami na arenie międzynarodowej, co przypomina strategię Bismarcka. Ten zamysł dobrze oddają słowa Marco Rubio z wywiadu dla Breitbart News: „Stany Zjednoczone to jedyny kraj na świecie, który ma zarówno zdolności, jak i wolę, by przewodzić w sytuacjach, gdy globalny porządek jest zagrożony. Nie chodzi o to, byśmy byli policjantem świata, ale o to, że bez naszego przywództwa nikt inny nie wypełni tej luki – ani Europa, ani Chiny, ani nikt inny.”